Pocieszała mnie kiedyś sąsiadka tradycyjnym powiedzonkiem, że „małe dzieci nie dają spać, duże dzieci nie dają żyć”.
Będąc mamą na 24-godzinnym dyżurze domowym chciałoby się czasem trochę „zrzucić” na męża ten trud, niepowodzenia, poczucie bezradności itp. Ale wtedy okazuje się, że sytuacja jeszcze bardziej się zaostrza albo nic to nie daje, albo mężowi ciśnienie skacze.
Co robić?
Nie ma uniwersalnych recept, a nawet jak są, to zapewne są niewiele warte. Czasem się dystansuję czytując kolejny raz „Mikołajka”, żeby w innym świetle popatrzeć np. na ulubioną rozrywkę chłopców: bicie się z przyjaciółmi i wrogami (co na jedno wychodzi w ich przypadku).
Kiedy” trujemy” mężowi o niegrzecznych dzieciach tuż po jego przyjściu z pracy, można spróbować przestawić tę kolejność: podzielić się z nim najpierw czymś dobrym, radosnym, powiedzieć o każdym z dzieci przede wszystkim coś dobrego.
Siać dobro, żeby wyrosło dobro. Uczyć swojego męża zrozumienia dla dzieci, ich problemów.
Wiśta wio, łatwo powiedzieć.
Widzę pewną prawidłowość (?), że im dzieci starsze, tym bardziej role się zmieniają- to mąż uczy mnie zrozumienia dla dzieci, ich wolności, odpowiedzialności.
Im dalej w las małżeństwa, tym bardziej wyczulone uszy na małżonka powinny nam wyrastać. Kochające uszy!