Archiwum miesiąca wrzesień 2011


Nie je? „Genialne” recepty

Postanowiłam sobie odreagować wpisy, które się pojawiły na moim forum dotyczącym karmienia piersią. Pokrótce o genialnych radach lekarzy, którzy dzieciom niechętnym jedzeniu (lub jedzącym w niewielkich ilościach) żywności uzupełniającej (mięso, warzywa, owoce, zboża itp.) zalecają zabranie tego, co chcą jeść czyli odstawienie od piersi.

Rada jest wyjątkowo szkodliwa. Polega generalnie na zabraniu wrażliwemu dziecku tego, co toleruje jego układ pokarmowy, immunologiczny itd. i podanie mu w zamian to, czego nie toleruje, co mu mniej służy.

I tu mamy powinny być mądrzejsze od lekarzy. Czyli posiadać tę choć odrobinę empatii i zrozumienia, których zabrakło lekarzowi. Bo dziecko też człowiek i trzeba je kochać jak siebie samego. A więc, gdybyśmy mieli jakiś ulubiony rodzaj pokarmu, na którym utrzymywalibyśmy się w dobrym zdrowiu, to nie byłoby nam przyjemnie, gdyby ktoś autorytarnie stwierdził, że trzeba nam go zabrać i dać całkowicie co innego, a na dodatek zrealizował to wbrew naszym łzom, prośbom, krzykom.

Mamy się tłumaczą, że muszą odstawić, bo są zbyt zmęczone, zirytowane i ja to rozumiem. Rozumiem ogrom zmęczenia towarzyszący nieraz karmieniu piersią, to całe niewyspanie, utrudzenie, bo mając czwórkę dzieci za chleb powszedni uznaję zmęczenie. Ale chcąc oddać sprawiedliwość własnym dzieciom: względem siebie nie jesteśmy tak bezlitosne jak wobec własnych dzieci. Bo same jak jesteśmy głodne, to mimo zmęczenia, często mimo nadwagi, karmimy siebie samą, ucierając szlaki do lodówki, szafek kuchennych.

No więc karmienie piersią to dla dziecka normalne jedzenie. Ale z powodu własnego zmęczenia czy niewyspania, innych odczuć potrafimy dziecku odmówić własnego mleka. Bo jesteśmy zmęczone, ale sobie jednak nie odmawiamy zwykle.

Kochamy własne dzieci tak jak siebie samą?

 



Migiem

Znacie taki kawał?

Jasio w niegrzeczny sposób upomina się o dokładkę. Wreszcie tato go naprowadza: „Powiedz magiczne słowo”. Na to Jasio odpowiada: „Migiem!”

To czego trzeba uczyć nasze dzieci to też czekanie, odraczanie swoich potrzeb, zachcianek, pragnień. Sami musimy się tego uczyć jako chrześcijanie, choćby wracając do praktyki postu. A że to boli? Że niewygodne?

Życie bez tego traci swój smak. Sól traci swój smak, jeśli chrześcijanin nie umie cierpieć. Gdy moje starsze dzieci płaczą, cierpią wyraźnie, zwracam im uwagę, że jest przy nich Dzieciątko Jezus, ono też płakało, gdy rozbiło kolano. Czasem nie jestem w stanie współczuć moim łobuziakom, ale wtedy tym bardziej wielki Bóg pochylić się musi do małego dziecięcego cierpienia. Bo On je kocha bardziej niż mama i tata razem wzięci.



Szpitalne wspomnienia…

Niemal każda spotkana kobieta, która miała do czynienia z personelem oddziałów położniczo-ginekologicznych nosi w sercu jakieś bolesne wspomnienia, a nawet jeśli nie bolesne, to często takie, które „uwierają”, niepokoją.

Cóż, akcja „Rodzić po Ludzku” trochę zrobiła zamieszania, ale bardzo powierzchownie. O ileż więcej i głębiej zadziałał profesor Włodzimierz Fijałkowski swoją modlitwą, ukochaniem dzieci od poczęcia i ich matek, swoimi książkami.

Wydaje mi się jakby to było całkiem niedawno, gdy z mężem (wtedy dopiero narzeczonym) słuchaliśmy jego wykładów na uniwersytecie. Taką pasję miłości może dawać tylko sam Bóg, jaką widziało się u profesora!

Niestety ja też mam takie „uwierające” wspomnienia, które czasami wracają jak horror. Stąd tym bardziej potrzebuję modlić się za tych, którzy zafundowali mi takie pamiątki z położnictwa: zamiast pomocy obrażanie czy zdrowy twardy sen lekarski. Jeśli nawet same nie macie bagażu trudnych przeżyć, proszę, jeśli jesteście chrześcijankami, módlcie się za tych lekarzy, te położne,  które zamiast pomagać idą spać. Za tych lekarzy, którzy zamiast towarzyszyć rodzącym, pomagać im, udowadniają im, że same nie są w stanie urodzić, że są głupie. Modlitwą jesteśmy w stanie zmienić więcej niż wiele akcji „gazetowych”. Módlcie się, kochane dziewczyny, za tych, którzy sprawili Wam wiele bólu.

Pan Bóg potrafi przemienić te trudne doświadczenia w drogocenną perłę, jeśli będziemy się modlić z wiarą.

Chrześcijanka nie może nie modlić się za tych, od których doznaje cierpienia. Zwłaszcza że często jest to cierpienie zadane bezmyślnie, rutynowo, nieświadomie. Musimy trenować modlitwę za tych ludzi, skoro Pan Jezus wzywa nas i do większych rzeczy: do modlitwy za nieprzyjaciół.



Odwagi nam trzeba na te dziwne czasy…

Właściwie w byciu mamą jest wiele powodów do narzekania.

A to dzieci chorują. Jak to dzieci, niedojrzałe, więc chorują, kiedy popadnie.

A to budzą się nie wtedy, kiedy trzeba: w nocy, nad ranem, śpiąc zbyt krótko, budząc się zbyt często.

A to akurat okresy buntu przechodzą. „Nie” i kropka wołając.

A to akurat przechodzimy ZNP (zespół napięcia przedmiesiączkowego) albo napięcia ciążowego, albo napięcia karmieniowego (ileż można karmić! jak on tak może często ssać, jeść, grymasić itd.!)

„Zawsze się radujcie!” „Wszystkie swoje troski przerzućcie na Niego, gdyż Jemu zależy na Was”. Taka Boża recepta na nasze marudzenie. Po prostu położyć głowę na ramieniu Pana Jezusa i się nie martwić. „Odwagi! Jam zwyciężył świat!” Czyli nasze dzieci są w dobrych rękach- jeśli tylko oddamy Mu je. My jesteśmy w dobrych rękach oddając bogu swoje życie.

Zupełnie z innej beczki.

Spotkałam się niedawno z rodzicami, którzy wybrali dla swoich dzieci edukację domową. Coś nieprawdopodobnego w świecie, gdzie tak przywykliśmy, by sprawę nauki zrzucać na szkołę, nauczycieli, wszelkiej maści profesjonalistów i to już od najwcześniejszych lat. Za przyczyną Moniki znalazła się u nas w domu również książka:

edukacja domowa w Polsce

Polecam gorąco zwłaszcza tym, przed którymi decyzja wyboru szkoły stoi otworem. Również tym, którzy nie chcą ograniczać swojego myślenia do szkół jako „jedynej słusznej opcji”.



Wyprawa matki z córką, ojca z synem

Mam to szczęście, że mam i synów, i córki. Szczęście do potęgi czwartej czyli kupa prania, ale też kupa radości. Z przewagą kupy- jak lubi zauważać mój mąż.

Mój małżonek oraz starszy syn wybierają się w niedalekiej przyszłości na wyprawę ojca z synem, „tropem jaskiniowców”. W czasach, kiedy ludziom się w głowach przewraca i nie umieją już rozróżniać normalności od zboczeń (np. homoseksualizm) bardzo ważne jest, by ojcowie uczyli swoich synów, by matki uczyły córki.

Kilkunastoletni syn powinien dowiedzieć się od ojca, że to normalne, że podobają mu się, imponują inni mężczyźni. I wcale nie oznacza to skłonności homoseksualnych, a prawidłową identyfikację z własną płcią, dopiero po niej następuje fascynacja płcią przeciwną. Kilkunastoletnia córka powinna zaś się dowiedzieć od własnej mamy, że to normalne, że podobają jej się inne dziewczyny, kobiety, bo sama jest kobietką. Dojrzałość osiąga się właśnie przez tą identyfikację, upodobanie we własnej płci. To tak jak z miłością: trzeba nauczyć się kochać siebie, widzieć w sobie wartość, żeby kochać innych.

A co w tej sytuacji, gdy ma się tylko synów? Warto wspierać swojego męża w nawiązywaniu bliskich indywidualnych relacji z każdym z nich.

„A ja też chcę na wyprawę tatusia z córeczką!”- zagrzmiała zazdrosna Tosia. Każdemu według potrzeb- zwłaszcza w rodzinie, gdzie jest więcej dzieci warto znajdować ten indywidualny czas, żeby każdy młody człowiek czuł się wyjątkowy.

Daje to satysfakcję nie tylko dziecku, ale również rodzicowi. Ten czas, by przyłożyć ucho do serca dziecka, żeby mogło się otworzyć i rozkwitnąć jest nie do przecenienia.



Wychowywanie- trud bez żadnej gwarancji

Witajcie!

Podzielę się z Wami słowami mojego proboszcza z początku roku szkolnego. Porównywał on wychowanie dzieci z uprawą ziemi. Właściwie na etapie spulchniania ziemi, usuwania chwastów, siania, wielokrotnego plewienia nie wiemy, czego można się spodziewać. Uprawa roli to praca ciężka, monotonna, nudna, nie przynosząca natychmiastowych rezultatów. Właściwie wszytko trzeba robić należycie, nie oglądając się na efekty. Trud włożony w to dzieło plus dużo cierpliwego czekania.

Właściwie kto by się podjął takiej pracy: dużo niewdzięcznej pracy, niepewne efekty, czekanie ponad miarę.

A jednak się podejmujemy. Choć wiele  osób uważa, że najemny pracownik: niania czy opiekunka będzie bardziej skutecznie doglądać, uczyć nasze dziecko.

Powinnyśmy jednak doceniać również własną pracę: kto zna to nasze ziarenko lepiej niż my? Kto zna jego słabości, zalety lepiej niż my sami? A przede wszystkim: od kogo dziecko oczekuje więcej cierpliwości, docenienia?

Ponieważ w wychowaniu nie ma żadnej gwarancji pomyślnych rezultatów, a nawet Ci którym się wydaje, że ją mają, mogą się mylić, warto podjąć jedyną rozsądną decyzję. Powierzyć własne dzieci Temu, który jest najlepszym Ojcem i Opiekunem.