Archiwum miesiąca listopad 2010


„Czekając na cud”

„Ciąża, jako że jest podróżą w kierunku nowego życia, naturalnie stanowi okres, który można określić jako czas pielgrzymowania, nie zaś jako czas odosobnienia. Obecność nienarodzonego jeszcze dziecka oznacza, że kobieta nigdy tak naprawdę nie jest sama – zawsze jest z dzieckiem. Doprawdy, ciąża nie powinna oznaczać samotności, ale raczej okres radosnego dzielenia się wszystkim tym, co oznacza bycie razem. (…)

Oczekujemy cudu narodzin, zdając jednak sobie sprawę, że czas oczekiwania jest już cudem sam w sobie.”

Książka „Czekając na cud”, zacytowana powyżej, napisana przez Jamie Stuart Wolfe mamę dziewięciorga dzieci, która uczy jak przeżywać ten czas błogosławiony razem z Maryją. Czasem wyobrażamy sobie zbyt bezcieleśnie, bez emocji Matkę Bożą, tymczasem doświadczała ona tych samych emocji, trudów, niepokojów co my. Musiała się nieźle przestraszyć, skoro Anioł Gabriel mówi do niej: „Nie bój się!” Musiała doświadczać niepewności i obaw, skoro dopytuje: „Jakże się to stanie, skoro nie znam męża?” Także to zaufanie jakim obdarzyła Pana Boga nieźle ją kosztowało: lęk, niepewność, trud podróży do Elżbiety i Zachariasza, u których zobaczyła na własne oczy prawdziwość otrzymanych Słów.

W tej książce ze strony na stronę przekonuję się, że Maryja idzie i do mnie, choć nie mieszkam w pobliżu. Uwierzyła, że jest Matką i kieruje do wszystkich matek swe kroki, które chcą z nią przeżywać swoje macierzyństwo. Nie przynosi ze sobą zapewne kilogramów cukierków, kolorowych prezentów, ale autentyczną nieudawaną radość, a do tego własną obecność, przy której nie straszy więcej nasza samotność czy poczucie bycia niezrozumianą, niekochaną. „Oto z radości poruszyło się dzieciątko w moim łonie!”- krzyknęła uradowana Elżbieta, tyle głębokiej radości wnosi ze sobą Maryja.

„Uświadomiłam sobie, że moim podstawowym zadaniem nie jest ich (dzieci) ukształtowanie, ale raczej umożliwienie rozwinięcia ich własnej osobowości, którą Bóg – a nie ja -dla nich przewidział.

W końcu dotarło do mnie, że za sprawą Boga dzieci te pojawiły się w moim życiu, aby pomóc również mnie samej w odkryciu mojej własnej osobowości.”

Szczególnie mamy czekające na cud narodzin swoich dzieci, a teraz już doświadczające cudu ich ukrytej obecności mogę zaprosić już do tej drogi odkrywania tajemnic macierzyństwa z Maryją. Jeśli komuś się spodobały powyższe fragmenty, to i z tą doświadczoną mamą – autorką „Oczekiwania na cud”.



Publiczne karmienie piersią- prawem dziecka?

Obrazek do dyskusji o publicznym karmieniu piersią.

Opis po filmiku głosi w moim wolnym tłumaczeniu:

„Nie musisz jeść w toalecie. Dlaczego dziecko miałoby musieć?

Publiczne karmienie piersią- prawem dziecka.”

Oczywiście nie każda kobieta musi chcieć korzystać z tego prawa. Jednak każda powinna móc dokonać wolnego wyboru, nie podyktowanego strachem. Zastanawiam się w takich sytuacjach, gdy matki chowają się ze swoim karmieniem piersią:  dlaczego opinia postronnych osób staje się dla nich ważniejsza od potrzeb własnego dziecka zdanego wyłącznie na ich łaską, niełaskę? Dlaczego dokonano takiego przewartościowania, że uchodzi w towarzystwie mieć dekolt niemal do pasa, a nie uchodzi odpowiedzieć adekwatnie na głód, pragnienie własnego dziecka?

W internecie głównie można spotkać wyrazy zgorszenia, obrzydzenia z powodu karmienia piersią. Można by zapytać takiego delikwenta: czy tak samo gorszą go liczne filmy, reklamy pokazujące kobiecy biust? Czy tak samo zgorszony jest w kościele, gdzie można się natknąć na obraz Matki Bożej Karmiącej?



Po spotkaniu…

W ubiegłym tygodniu byłam na spotkaniu dla mam karmiących piersią oraz zainteresowanych nim. Trochę prowadziłam to spotkanie, trochę mamy prowadziły, trochę samo się prowadziło.

Po pierwsze to cenne doświadczenia, gdy matki dzielą się tym, co dla nich ważne: swoim doświadczeniem macierzyństwa, swoimi przeżyciami, przeżywanymi radościami i trudami.

Była i mama z dzieckiem ponad rocznym, była i z dwumiesięcznym. Były i mamy karmiące obecnie 24 godziny na dobę czyli te noszące swoje dzieci pod sercem. Z ich obecności szczególnie się cieszyłam z kilku powodów.

Po pierwsze, że zechciały się spotkać z nami.

Po drugie, że już teraz chcą poszerzać swoje doświadczenie, uczyć się i na błędach, i na sukcesach innych, nie zaś wyłącznie swoich.

Wydaje mi się, że często mamy na tym wczesnym etapie macierzyństwa zdobywają z różnych źródeł wiele informacji o porodzie, jednak stosunkowo mało o karmieniu piersią. Poród zwykle trwa kilka-góra kilkanaście, kilkadziesiąt godzin, a karmienie piersią powinno trwać o wiele dłużej. Nie chcę przez to umniejszać znaczenia porodu- jest to przecież wydarzenie przełomowe,  wyjątkowe, wpisujące się głęboko w psychikę kobiety, dziecka. Jednak chciałabym na pewno uwypuklić również znaczenie przygotowania do karmienia piersią.

Przygotowanie to jest o tyle ważne, że zazwyczaj w naszym środowisku kulturowym więcej jest mitów na temat karmienia piersią niż rzeczowej wiedzy, nawet wśród lekarzy, położnych, a więc zdawałoby się, że ludzi odpowiedzialnych za pomoc w zachowaniu zdrowia, a więc także karmienia piersią. Zawsze zadziwia mnie, że również matki karmiące tak mało interesują się swoim karmieniem bądź nie docierają do pogłębionej wiedzy na temat „piersiologii” i „ssakologii”, same podzielając i powtarzając wiele mitów.

Choćby bardzo często odtwarzany mit pt. „nie miałam w pierwszych dniach po porodzie pokarmu”. Owszem zdarza się taka przypadłość, że brakuje tego pokarmu albo jest go za mało w stosunku do potrzeb dziecka, jednak bardzo bardzo rzadko. Zdarza się np. w sytuacji olbrzymiego krwotoku poporodowego i następującego w związku z nim niedokrwienia przysadki mózgowej i co za tym dalej idzie zespołu Sheehana. Ile jednak kobiet doświadcza tego typu ciężkiej przypadłości? Bardzo mało.

U większości kobiet, gdyby po porodzie nie było pokarmu w piersiach, byłby to prawdziwy cud. Bo jak to? Od 16 tygodnia ciąży piersi wytwarzają siarę i nagle w zagadkowy sposób przestają po porodzie, choć całe przeorganizowanie hormonalne (choćby urodzenie łożyska) skłania organizm do aktywniejszej laktacji, do jej rozwoju.

Bardzo się dziwię personelowi medycznemu, że w dalszym ciągu, pomimo wielu oferowanych szkoleń, całej dostępnej wiedzy powtarza nieefektywne rytuały sprawdzania, czy kobieta ma pokarm i oceniania jej w tej materii. Raz, że uderza to zazwyczaj w samopoczucie matki, dwa, że jest to zupełnie niemiarodajne. Kobieta to nie maszyna, żeby miała działać za naciśnięciem obcej łapy. Pierś to nie urządzenie, żeby je sprawdzać.

Co więcej właśnie takie „sprawdzanie” powoduje, że kobieta spinając się, denerwując tą sytuacją, blokuje wypływ mleka. Za sam wypływ/wyciek z piersi jest bowiem odpowiedzialny hormon miłości czyli oksytocyna, a jego wrogiem jest hormon stresu- adrenalina. Stąd kobieta zaniepokojona, egzaminowana, może zupełnie nieświadomie hamować wypływ mleka z piersi. Zdarzało mi się na salach położniczych spotykać kobiety z piersiami przepełnionymi niemożliwie mlekiem (w sytuacji nawału, zastoju), a twierdzącymi, że nie mają pokarmu, bo gdy naciskają swoją pierś, nic im nie wypływa.

Dalsze efektywne wytwarzanie pokarmu po porodzie zależy w dużej mierze od efektywnego przystawiania do piersi przez matkę i efektywnego ssania. Sprawdzenie, czy matka karmi skutecznie: ma dobrą pozycję, przystawia prawidłowo dziecko, wystarczająco często i długo zabiera o wiele więcej czasu. Sprawdzenie tej efektywności ze strony dziecka zabiera również sporo czasu, bo trzeba przyjrzeć się sposobowi ssania dziecka: jak głęboko trzyma pierś, jak pracuje jego język, jak wyglądają jego wargi, policzki podczas ssania, jak dziecko jest ułożone do karmienia, jak często się budzi na karmienie, jakie ma cykle ssania, czy ssie odżywczo czy nieodżywczo itd. O wiele szybciej jest nacisnąć pierś pacjentce i rzucić od niechcenia: „Eee, nic tam nie ma, Sahara”. Często potem matka, zwłaszcza niedoświadczona nosi przez długi czas bagaż tych słów, doświadczając zwiększonej niepewności, niewiary w swoją zdolność wykarmienia.

Stąd czasami o wiele lepszym źródłem wsparcia od przypadkowo spotkanego personelu medycznego może być inna mama karmiąca, która przeszła już przez ten etap swojej niepewności i może dzielić się właśnie pewnością, umacniać jej poczucie własnej wartości.

Mamy leżące na położnictwie bardzo skarżą się na rady, które udziela im personel. Przychodzi lekarz: mówi jedno. Przychodzi położna: mówi drugie. Przychodzi salowa i jeszcze dorzuca swoje trzy grosze nieprzystające oczywiście do poprzednich wskazówek. Po powrocie do domu bywa nie lepiej, ponieważ odwiedzający, rodzina, przyjaciele często są źródłem zupełnie sprzecznych rad. Same rady nie są zazwyczaj wyrazem nieżyczliwości, przeciwnie, często jednak wprowadzają jednak wielki mętlik, zwłaszcza w niedoświadczonych głowach.

Znajoma położna, kobieta o wielkim sercu o jeszcze jednej bolączce swoich podopiecznych z oddziału położniczego opowiadała mi czasami. Otóż bardzo współczuła tej ogromnej samotności, która niejednokrotnie jest udziałem kobiet, nawet na oddziałach położniczych, gdzie dozwolone są odwiedziny. Matki wyrwane ze swojego rodzinnego środowiska, z otoczenia przyjaznego, bliskiego, domowego, w pierwszych dniach po narodzinach niejednokrotnie czują się opuszczone, zostawione same sobie, rzucone na głęboką wodę bez zabezpieczeń w swoim macierzyństwie. Tej pustki nie zaspokaja czasem nawet kilkugodzinny pobyt bliskiej osoby, tak wielka jest potrzeba bycia otoczoną czułą stałą opieką w tym okresie. Rozbieżne, często sprzeczne rady powiększają tylko to uczucie osamotnienia i rozbicia.

Stąd prowadzenie spotkań dla matek, karmiących piersią bądź nie jest dla mnie zawsze dużym wyzwaniem. Jak budować wzajemnie wsparcie, radość z przebywania ze sobą, kiedy tak wiele nas różni, tak wiele boli już od początków macierzyństwa, a przede wszystkim, jak sprawić, by każda kobieta z takiego spotkania wyszła silniejsza, pewniejsza, z większą cierpliwością dla siebie samej i dla swojego dziecka?

Ta początkowa samotność oddziału położniczego czasami pokutuje w naszym przeżywaniu. Dobrze, gdy takie spotkania matek dają szansę ujścia takim i innym trudnym emocjom. Czy taki klimat zaufania udało mi się stworzyć? Na pewno jeszcze nie, ale warto go budować. Wszystko przed nami.

Zapraszam na następne spotkanie dla mam z Lublina bądź okolic:

Spotkania dla matek, nie tylko o karmieniu piersią



Zagrożenie życia i zdrowia dziecka?

Aga napisała oburzona w jednym z komentarzy, żebym nie przesadzała, że sztuczne mleko to zagrożenie dla życia i zdrowia. Jakoś większość dzieci w naszym kraju, choć karmionych sztucznie niemal od początku, żyje i ma się dobrze.

Postanowiłam jednak przesadzać, bo mam ku temu wiele powodów. Zazwyczaj pisze się jedynie o korzyściach płynących z karmienia piersią czyli na sposób pozytywny. Jednak patrząc na sprawę obiektywnie, można też równie dobrze tę sprawę opisać od drugiej strony czyli o zagrożeniach płynących z karmienia mlekiem modyfikowanym.

Skoro ryzyko infekcji dróg moczowych niemowląt karmionych wyłącznie piersią jest w pierwszy półroczu ich życia 5 razy niższe, to można przedstawić też drugą wersję. Ryzyko infekcji u dzieci karmionych sztucznie w tym czasie jest pięciokrotnie wyższe.

Skoro dzieci karmione wyłącznie piersią przez 2 pierwsze miesiące życia są dwukrotnie mniej narażone na wystąpienie cukrzycy młodzieńczej typu I (czyli tej najwredniejszej), tzn. że dzieci karmione sztucznie będą dwa razy częściej zapadać na tą chorobę.

Oczywiście statystyka to szara ujednolicona masa, rzeczywistość jest w porównaniu z nią o wiele ciekawsza. Statystycznie chłop i krowa, którą prowadzi przez most mają po trzy nogi. W rzeczywistości wygląda to nieco inaczej, na pewno ciekawiej, nieprawdaż?

Wymieńmy sobie jednak te ryzyka, na jakie są narażone dzieci nie korzystające z dobrodziejstw matczynego mleka lub szybko kończące korzystać oprócz tych wymienionych powyżej:

  • otyłość i nadwaga– większe prawdopodobieństwo o 35-40% w porównaniu z dziećmi karmionymi piersią wyłącznie przez 6 miesięcy;
  • choroby nowotworowe – dwukrotnie częściej będą występować przed ukończeniem 15 roku życia u dzieci karmionych sztucznie; w czterech z tych badań wykazano, że dzieci karmione sztucznie częściej chorują na białaczki oraz chłoniaki, w tym ziarnicę złośliwą (choroba Hodgkina)- nawet 7-krotnie częściej zapadają na chłoniaki;
  • zespół nagłej śmierci łóżeczkowej – trzykrotnie częściej „przytrafia się” dzieciom karmionym sztucznie; no cóż, mamy karmiące butelką chwalą sobie ten twardy i długi sen swoich dzieci, ale ma to swoje koszty; może jednak lepiej dla niemowlęcia spać płycej, ale nie zapominać o oddychaniu; a mamy karmiący piersią uskarżające się na częste pobudki swych dzieci mogą nawet ten aspekt docenić jako potrzebny;
  • wrzodziejące zapalenie jelita grubego – na tą chorobę, która najczęściej się ujawnia w wieku 14-30 lat zapadnie więcej dzieci karmionych w dzieciństwie sztucznie (1,5-3,6 częściej były karmione sztucznie te, które zachorowały);
  • choroby alergiczne – dobrze udokumentowana skuteczność wywoływania przez sztuczne mieszanki np. celiakii (choroba alergiczna na gluten): czterokrotnie częściej chorują nań dzieci karmione jako niemowlęta sztucznie;
  • biegunka – badania ze Stanów Zjednoczonych pokazały, że dzieci karmione sztucznie dwukrotnie częściej zapadały na biegunkę; zaobserwowano efekt dawki: im mniej mleka matki było w diecie dziecka, tym większe ryzyko biegunki;
  • zapalenie ucha środkowego – dwukrotnie częściej u maluchów na butli;
  • wady zgryzu; co ciekawe potwierdzają to nawet badania archeologiczne: dzieci karmione dawniej wyłącznie piersią jako dorośli niemal nie miewali wad zgryzu;
  • choroba niedokrwienna serca, nadciśnienie – dorosłe osoby karmione sztucznie jako niemowlęta mają większą szansę na wyższe poziomy cholesterolu, wyższe ciśnienie (badania na Finach i Holendrach);
  • ryzyko zgonu – metaanaliza z 6 krajów mniej zaawansowanych ekonomicznie pokazała, że dzieci karmione sztucznie w dwóch pierwszych miesiącach życia sześciokrotnie częściej umierały z powodu chorób infekcyjnych; nawet w drugim roku życia dzieci te dwukrotnie częściej umierały z powodu infekcji układu oddechowego; w ciągu pierwszych 6 miesięcy życia dzieci karmione sztucznie z powodu biegunek umierają tam 6-krotnie częściej; firmy rozprowadzające swoje mieszanki, gratisy dla niemowląt zwłaszcza w tych krajach dopuszczają się więc czynności nagannej moralnie, bo mają na swoim sumieniu śmierć bardzo wielu dzieci; czy możemy się pocieszać, że u nas to ryzyko śmierci i zachorowalności nie jest tak duże? Oczywiście możemy. I to najczęściej robią mamy karmiące sztucznie. A mają wybór, skoro pogrzebały swoje karmienie piersią? trudno żeby cały czas opłakiwały naturalne karmienie.

Można by tak jeszcze wymieniać i wymieniać, bo badań na ten temat jest na pęczki. Dlatego wiele z tych danych nie pochodzi nawet z pojedynczych badań, ale z całych ich grup.

Stąd można zapytać: czy rzeczywiście przesadą jest mówienie o zagrożeniach płynących z nie-karmienia mlekiem matki? Oczywiście, że nie jest- jest wyłącznie stwierdzeniem faktów i rzetelną oceną ryzyk, na co mamy setki badań pochodzących z różnych krajów i narodów.  Co oczywiście nie znaczy, bym chciała, by matki karmiące sztucznie tarzały się w popiele z tego powodu i załamywały ręce. Na pewno bym chciała, żeby lekarze czyli zdawałoby się kompetentne osoby zaczęły uczyć się pomagania w karmieniu piersią, bo najczęściej ich „pomoc” polega na zapisaniu recepty na sztuczne mleko, zaleceniu dokarmiania sztucznym, dopajania czyli na redukcji bądź eliminacji karmienia piersią itp.

Są oczywiście sytuacje, kiedy trzeba karmić sztucznym mlekiem, ale są to bardzo rzadkie przypadki ciężkich chorób matki bądź dziecka- wówczas mieszanka jest bardzo cennym wynalazkiem. Zazwyczaj jednak da się pomóc w karmieniu naturalnym, zazwyczaj ono jest najlepszy wyborem. Ale żeby się powiodło musi tego chcieć matka, osoby pomagające oraz mieć rzetelną wiedzę na ten temat.



Metody wychowawcze? Ale czy cierpliwie i wielkodusznie stosowane?

Można chodzić na Szkołę dla Rodziców, Szkołę Rodzenia, ćwiczyć od rana do wieczora bycie wzorowym rodzicem, stosowanie dobrych metod wychowawczych. Uczyć się rozumieć swoje dziecko, akceptować je, zachęcać do współpracy, uczyć ponoszenia konsekwencji własnego działania, przestrzegania zasad. Itd., itp. To wszystko dobre, często potrzebne.

Ale to wszystko psu na budę bez cierpliwości, bez wielkoduszności, radości z bycia razem, przebaczania i przepraszania.

Całkiem sympatyczne te wszystkie książki o wychowaniu bez porażek, o wyzwolonych rodzicach i dzieciach, którzy słuchają się nawzajem świetnie, porozumiewają się bez przemocy. Jednak czym zostaną te metody wykorzystane małodusznie, niecierpliwie? Czy nie pustą formą bez pokrycia? Czym zostaną, gdy zalewać będziemy nasze dziecko naszą złością, irytacją, smutkiem, „bo tak czujemy”, „bo musimy wyrazić swoje emocje”? Czym staną się te świetne metody, gdy nauczymy się z nich tylko słów?

Ci doskonali psycholodzy i pedagodzy od wychowania,  których książki polecam są świetnymi trenerami rodziców. Jednak najlepszymi wychowawcami rodziców są święci kanonizowani i niekanonizowani. Każdy może znaleźć bliskiego sobie świętego, który będzie uczył go przede wszystkim wychowania samego siebie: swojego umysłu, uczuć, zachowań.



Koniec świata z tymi dziećmi…

Tak.

W dzisiejszych czytaniach mszalnych co nieco o o Paruzji czyli końcu świata. Szkoda tylko, że nie wiadomo, czy będzie on jeszcze dziś, jutro, za 145, a może 1000 lat. Szkoda? A może właśnie bardzo dobrze, że nie wiemy, że możemy każdy dzień przeżywać w pełni, bez odkładania na miesiąc, rok czy 10 lat?

Wiele jest tekstów typu apokaliptycznego, choćby:

„…ziemia jak odzież ulegnie zniszczeniu,

a jej mieszkańcy wyginą jak komary.

Lecz moje zbawienie będzie trwać na wieki,

a moje wyzwolenie nigdy nie przeminie.” Iz 51, 6

Na efekty naszych działań wychowawczych rzadko patrzymy z takiej dalekosiężnej perspektywy wieczności. Właściwie by się chciało, by dziecko już tu i teraz: przestało płakać, już nie marudziło, było posłuszne itd., itp. To nasze zmęczenie, niecierpliwość się odzywa, ale też może tęsknota za niebem, gdzie śmierci już nie będzie, a Pan Bóg otrze z naszych oczu, z oczu naszych dzieci wszelką łzę.

Bo po co aż tyle płaczu, marudzeń, niezrozumień wzajemnych, bólu, śmierci? Wydaje się, że na świecie jest o każde cierpienie, smutek za dużo. Zwłaszcza za dużo płaczu dzieci.

Moja przyjaciółka w takich razach, gdy dzielę się z nią takimi myślami, mówi mi o krzyżu, jaki niosą już dzieci. Krzyżu samotności, obaw, cierpienia. Krzyżu nieznośnym, ale będącym kluczem do nieba.

Nieznośnym, bo mało jest świętych Janów i Matek Boskich, którzy sami by szli na Golgotę bez bata świstającego nad głową. Zazwyczaj jednak musimy być przymuszani jak Szymon z Cyreny, by wybrać towarzyszenie w bólu, w smutku. Przymuszani przez fakty, okoliczności, ludzi.

Kto by nie chciał mieć takich ciągle radosnych, wdzięcznych, jak z reklamy dzieci? Kto by chciał dzieci chore, płaczące, smutne, trudne, umierające?

A jednak Bóg takie chce i kocha, nawet jak my nie kochamy, bo nas niecierpliwi, bo nas zawodzi, bo nie takiego się spodziewaliśmy.

Kto przyjmuje dziecko chore, przyjmuje samo Dzieciątko Jezus, które też nie raz pewnie było chore i płaczące. Kto przyjmuje dziecko trudne, przyjmuje 12-letniego Pana Jezusa, którego nie mogli znaleźć Maryja z Józefem i któremu robili wymówki: „czemuś nam to uczynił? (…) z bólem serca szukaliśmy ciebie.”  Kto przyjmuje umierające dziecko, przyjmuje konającego Zbawiciela, który wybiera właśnie dziecięcą modlitwę: „Ojcze, w Twe ręce składam ducha mego!” Kto walczy o życie najmniejszego i najsłabszego, zobaczy kiedyś w jego duszy odbicie Pana Jezusa, który też był kiedyś bezbronny.

Towarzysząc na razie tu na ziemi naszym dzieciom w ich cierpieniach, możemy się wiele od nich nauczyć. Choćby i przeżywania radości całym sercem. Kosztem tej wrażliwości jest też przeżywanie każdego bólu całym sobą, bez owijania go w bawełnę i udawanie. Życie chwilą obecną skutkuje też tym, że i w koniec świata dzieci bawią się z entuzjazmem, i w pogrzeb z nieudawaną radością. Ale czemu miałyby się nie bawić z radością, skoro wiedzą, że mają kochających rodziców? Podobnie i my ze spokojem i otuchą możemy myśleć o końcu świata oddając się w ręce Miłosiernego Ojca.



Dla analfabetów kulinarnych

Zawsze własny wypiek chleba wydawał mi się czymś ponad moje siły i zdolności.

Jednak dzięki przepisowi od Mariolki bardzo się podbudowałam.

Cudny chlebek z wieloma ziarnami, który równie dobrze mogą robić starsze dzieci co ich mamy. Dzisiaj swoich umiejętności spróbował 7-letni Daniel i efekt jest równie pyszny jak wczoraj, gdy ja go uzyskiwałam. Na jutro do robienia zgłosiła się jako chętna moja Liduśka.

Do michy wsypaliśmy 1kg mąki takiej jaką mieliśmy pod ręką. W przepisie co prawda jest mąka-krupczatka, ale nie wzięliśmy sobie tego do serca mając kilka kilo wiejskiej mąki. Dodaliśmy do tejże mąki do dużej miski 1 szklankę otrąb pszennych, 6 łyżek pestek ze słonecznika, 6 łyżek siemienia lnianego, 3 łyżki sezamu oraz 3 łyżki pestek z dyni. Do tego dorzuciliśmy  5 dkg ciepłych drożdży, 2 łyżki cukru, 1,5 łyżki soli oraz 1 litr ciepłej wody.

Gwoli ścisłości wzięliśmy wszystkiego połowę, a i tak wyszły nam 2 prostokątne krótkie  formy (jak na keks). Daniel to wszystko mieszał łychą kilka minut, wedle własnej siedmioletniej cierpliwości czyli niezbyt dokładnie. Wedle przepisu należałoby zarabiać tą chlebową masę „aż” 3 minuty. Powstaje przyjemna rzadka paćka, którą od razu do nasmarowanych foremek włożyliśmy, a może raczej wlaliśmy.

Po 30-35 minutach porostu tejże brei (podwojeniu objętości)  nadaje się ona do włożenia do piekarnika na godzinę. Jeszcze tylko nastawiło lube dziecię 180 stopni na termoobiegu i chlebek już się piekł. Mmm, a jakie zapachy się rozchodziły po domu!

Może ktoś się dołączy do wypieku chleba naszego powszedniego 🙂

Muszę przyznać, że zrobiony samodzielnie i pachnący na cały dom smakuje o 150 % lepiej niż gotowiec ze sklepu.

Po drugim śniadaniu z dwóch bochenków została może ćwiartka. Jest to propozycja zwłaszcza dla dzieci-niejadków: zrobione, wymieszane samodzielnie równa się smaczniejsze.

Chociaż generalnie jestem przeciwko używania tego typu etykietek „niejadek”: nie ma dzieci niejadków, są tylko rodzice, którzy niepotrzebnie nadmiernie kontrolują talerz i buzię swojego dziecka.

Dla zainteresowanych rodziców dzieci nie przejawiających zainteresowania jedzeniem polecam książeczkę: „Bobas lubi wybór”. Coś w tym jest.

Jak można radośnie tworzyć jedzenie i zabawy z dziećmi dało mi dziś do myślenia następujące czytanko:

O, matko!



Poród- przejście między światami

Znowu będę skrzypieć jak zacinająca się płyta, bo na mojej rodzimej Alma Mater spędziłam kilka dni temu niemal cały dzień.

Tematem sympozjum był mój konik: porody domowe.

Pierwsza teologiczna część najbardziej mnie ujęła, choć była najbardziej ogólna. Bo i o czym tu mówić? Biblijne kobiety poza wyjątkami wszystkie rodziły w swoich domach.

Takie oczywistości, ale jakby zapomniane, mniej uświadamiane. Że rodzenia nie można redukować wyłącznie do fizyczności, jest to również fakt duchowy. Matka nie jest zredukowana podczas rodzenia wyłącznie do własnego ciała, jej działanie jest również duchowe. Podobnie rodzi całe dziecko: nie tylko jego ciało, ale i duszę.

To, że mam świra na punkcie karmienia piersią, to i sobie zwykle dopowiadam w takiej sytuacji. Skoro rodzimy całe dziecko: i ciało, i duszę, to i karmimy całe dziecko. Sycimy nie tylko jego ciało, ale i duszę, i ta cała fizyczna oprawka nie tylko tego nie niweluje, ale właśnie pełniej może wyrażać.

Zapewne cd. nastąpi.



pod znakiem uśmiechu

„Bośmy nareszcie pod Boga uśmiechem

Stali się sobą a nie swoim echem”

Ernest Bryll

Znajoma żaliła się, że ledwo od paru tygodni dziecko zaczęło chodzić do szkoły, już przynosi do domu ciekawe kwiatki. Dzieli się z rodzeństwem „uroczymi” słówkami poznanymi przed świętem Wszystkich Świętych: kościotrup, strachy, duchy itp.

Wcześniej na moje opowieści, że takie pogańskie indoktrynowanie dzieci ma miejsce od początku. Teraz wstrząsnęło to nią i zastanowiło nad wyborem szkoły dla swojego dziecka. Dzieci bowiem nasiąkają tymi treściami, które słyszą, tymi słowami, które poznają, tym klimatem emocjonalnym, który się im stwarza. A jeśli wokół mowa głównie o dyniach, potworach i trupach- to czym się karmi ich dusze w powszechnej szkole?

Stąd potrzeba z nimi dużo rozmawiać i dzielić się piękną polską tradycją zamyślenia nad świętych obcowaniem czyli życiem pod Bożym uśmiechem, kiedy człowiek odzyskuje to, co najcenniejsze, najpiękniejsze, najprawdziwsze w nim samym i w innych. Zachwycenie się tym uśmiechem świętych, ich pełnią człowieczeństwa, radości – mam nadzieję, że ochroni nasze dzieci przed mdłymi głupawymi zabawami Halloween, gdzie od myślenia o śmierci ucieka się z pustym rechotem.

Niebo- czas rozwoju i zachwytu

Czy dzielimy się z naszymi dziećmi tęsknotą za niebem, walką o nie? Jak mają do niego trafić, gdy przed sobą nie widzą zdążających właśnie w tym kierunku?