Archiwum miesiąca grudzień 2010


Jedyne Takie Narodziny

Sielankowa wizja Bożego Narodzenia jest czasem dla nas pokusą. Podczas gdy Matka Święta miała normalny fizjologiczny poród niepozbawiony trudu i bólu, podczas gdy rodzące Dziecię Jezus już wtedy brało swój krzyż doznając ciężkiego wysiłku przychodzenia na świat, my snujemy czasem wizje lekkie, łatwe i przyjemne jak z telewizyjnej reklamy.

Z ostatnio zachwalanej Wam książki „Cud oczekiwania” dzieliłam się raczej pozytywnymi przemyśleniami. Pisze ona jednak w pewnym momencie również, że Maryja karmiła piersią Dziecię Jezus, ponieważ nie miała wyboru. I o porodzie naturalnym w tym wypadku można by powiedzieć również tak naskórkowo: Matka Boża urodziła drogami i siłami natury, bo nie miała wyboru. Ograniczona była warunkami zewnętrznymi, w jakich przyszło jej żyć, rodzić, karmić.

Przekułabym jednak to określenie „nie miała wyboru” na: rodziła i karmiła w największej wolności– to bardziej odzwierciedlałoby prawdę. Wybierając rodzenie w skupionej modlitwie, łączności z Bogiem, zatapiając się w radości zjednoczenia ze swoim Dzieckiem, pomagała mu przychodzić na świat na najbardziej kochające matczyne ręce. Odbierając skurcze porodowe rozwierające szyjkę macicy i te parte jako dar wychodzenia dziecku naprzeciw, drogocenny dar od Boga nie stawiała bariery między sobą a Dzieckiem, przyjmowała Je całym swoim sercem, całym ciałem i duszą.

Obecnie panujący trend, moda daje niejednokrotnie wyraz przekonaniu, że wolność to możliwość dokonania wyboru przez matkę między porodem fizjologicznym a cesarskim cięciem, między porodem drogami natury ze znieczuleniem i bez znieczulenia, itd. Zwłaszcza zwolenniczki cesarskiego cięcia potrafią krzyczeć głośno o konieczności pozostawienia tego wyboru kobiecie. Nic dla nich nie znaczy, że cesarskie cięcie jest poważną operacją, która powinna być zarezerwowana dla wyjątku ratowania życia bądź zdrowia.

Dobrze, że ceniona jest wolność- ona jest niezbędna. Ale czym ona jest? Czy wolna jest matka uciekająca trwożliwie w znieczulenie cesarki czy ta, która odważnie z wdzięcznością przyjmuje trud porodu naturalnego? Czy wolna jest ta matka, która pomimo istotnych racji medycznych upiera się przy swojej wizji porodu naturalnego czy ta, która umie z niej zrezygnować kierując się dobrem rodzącego się dziecka? Czy wolna jest w końcu ta matka, która chce rodzić według własnego pomysłu czy według Bożego planu dla jej życia i życia jej dziecka?

Czy wolna jest ta kobieta, która wybiera karmienie butelką „bo tak zadecydowała, tak chce” czy ta, która potrafi stawić czoła trudnościom karmienia naturalnego, wytrwać pomimo nich?

Jestem ostatnio pod wrażeniem przeżyć mojej przyjaciółki, która z wielką pokorą i zaufaniem potrafiła przyjąć rozwiązanie przez cesarskie cięcie pomimo swoich marzeń o porodzie domowym. W jej sytuacji była to niezbędna decyzja dla zdrowia i życia jej i jej dziecka. To zaufanie do Pana Boga, z jakim przyjęła tę trudną sytuację była dla mnie wielkim świadectwem jej oddania.

W gruncie rzeczy Maryja też nie mogła sobie zaplanować porodu w grocie w Betlejem. Wówczas wszystkie kobiety rodziły w domu, z pomocą innych doświadczonych kobiet- i zapewne taka wizja porodu była bliska Matce Bożej. Kto rozsądny w tym czasie chciałby rodzić w drodze, w obcych niekorzystnych warunkach, bez wsparcia?

Tajemnicą pozostaje Jej wielkie zaufanie do Stwórcy, że i tak urodzi pięknie, że nie zabraknie jej najważniejszego: miłości do Dziecka, do Boga.

Bóg Ojciec, który jest w pełni wolny, bo w pełni wszystko rozumie, w pełni jest Miłością mógł inaczej zaplanować przyjście na świat Mesjasza, swojego Syna. W swojej wszechmocy mógł wybrać poczęcie w próbówce, bezbolesne (na krótką metę) rodzenie przez cesarskie cięcie, karmienie z butelki swojego Syna. Mógł, ale skoro tego nie zrobił, to znaczy, że miało to Sens. Wartość miłości w ludzkim wydaniu, której nie da się wysterylizować od ciała. Głęboki sens zamieszkania w kolebce ciała swojej Matki, przyjęcia jej wysiłku i bólu rodzenia, sens całego trudu prawdopodobnie co najmniej dwuletniego wykarmienia piersią.

„Bóg-Sens czeka, aż go przewinę, odłożywszy na bok swoją pychę, tytuły, wydumaną wielkość. Boże Narodzenie przynosi wielką pochwałę prozy życia, zwyczajności, która staje się nadzwyczajna dzięki miłości. (…) Nie dajmy się zwieść tym, którzy w święta będą tradycyjnie tłumaczyć, że to mit, bajka, psychologia, socjologia, a może nawet będą drwić z naszej radości. Bądźmy i dla nich zwiastunami Sensu, który zamieszkał w ludzkiej historii Jezusa po to, by każdą ludzką historię uczynić sensowną”- ks. T. Jaklewicz pisze w Gościu Niedzielnym z 26.12.10.

Żeby nie zabrakło Wam Bożego Narodzenia w te święta i w całym życiu życzę tego Wam i sobie 🙂 Oraz żeby nam matkom nie zabrakło odwagi wyruszenia do naszego Betlejem na spotkanie ze Zbawicielem 🙂



Bycie domem

Wracam jeszcze myślami do książki „Czekając na cud” J.S. Wolfe, pomimo że już jakiś czas temu ją zakończyłam, odłożyłam. Z jednej strony zawiera ona piękne myśli, które jeszcze po długim czasie pozostają w pamięci, ale z drugiej strony osadzona jest w swoich realiach i to, co pisze bardziej odczytuję jako wyraz jej drogi, jej wyborów niż jakiejś prawdy ogólnej. Niektóre jednak przemyślenia aż mnie kuszą, by się z Wami podzielić:

„Kobieta w ciąży jest pełna życia, a raczej wypełniona jest życiem – nie tylko swoim własnym, lecz także życiem swojego dziecka.” „Macierzyństwo nie tylko sprawia, iż wyglądamy jak dom, ale właściwie zmienia nas w niego. (…) Miłość sprawia, że budynek zmienia się w dom rodzinny.”

Zastanawiam się, na ile chcemy być tym domem dla naszych bliskich. Czas noszenia małego skarbu pod sercem jest stosunkowo krótki- około 38 tygodni od poczęcia. Ale czas, kiedy człowiek potrzebuje domu jest o wiele dłuższy. Rodzimy dziecko, a ono dalej już po narodzinach w każdy możliwy sposób dalej nam okazuje, że jesteśmy jego przestrzenią życiową, od której nie tylko nie chce się uwolnić, ale która jest mu potrzebna do życia. Już przedszkolak szuka w nas domu nieco więcej w płaszczyźnie psychicznej: przytulenia, pocieszenia, zrozumienia i akceptacji, poznania zasad obowiązujących w tymże domu, prawideł jego działania. Nastolatek często się buntuje przeciwko zastanej domowej rzeczywistości, ale często dalej szuka wytchnienia we własnym domu, a buntując się szuka dalej akceptacji i niezależności, żeby stać się zdolnym do założenia własnego domu.

O domu pisze też Ewa Błaszczyk w swojej książce-zmaganiu z chorobą córeczki: „Największy problem sprawiało mi otwieranie drzwi kluczem.” Gdy dom był pusty, gdy nie było w nim nikogo, jako dziecko w wieku szkolnym niezmiernie się irytowała, było to dla niej nienaturalne, przykre doświadczenie.  Gdy doświadcza jako dorosła kobieta, już matka trudnej życiowo sytuacji, te odczucia wracają i bolą. Otwieranie drzwi kluczem urasta do rangi problemu, bo dom przestał być domem i życiem, a boli jak otwarta rana.

Gdy uciekamy od bycia domem, często nasze dzieci są smutne, walczą o swoje w nim miejsce. Bo żeby odlecieć, nabrać wiatru w skrzydła, trzeba najpierw dobrze zapuścić korzenie, poczuć się silnym. I dzieci walczą i o te korzenie, i o te skrzydła, gdy jako rodzice przegapimy tę ich naturalną potrzebę.



Dojrzałość? Ale jaka?

Zamyślam skrycie i całkiem otwarcie nad alternatywami: opóźnić moje obecnie 4-letnie dziecko do szkoły czy posłać niespełna 5-latkę do zerówki w przyszłym roku, a w kolejnym jako 6-latkę do pierwszej klasy zgodnie z reformą?

Większość praktyków szkolnych obserwując jak rozwijają się dzieci obecną reformę odbiera jako napisaną przez kogoś, kto sobie wygodnie siedzi na biurkiem i wymyśla. Nudzi się? Praktycy natomiast wiedzą, że i 6-, 7-latki potrafią być niedojrzałe i głupotą jest ogólne przyśpieszanie ich edukacji szkolnej, skoro dobrą alternatywą jest edukacja domowa bądź przedszkolna. I nie jest to wcale niedojrzałość dyskwalifikująca te dzieci, ale będąca zwykłą prawidłowością rozwojową. W książkach teoria głosi np. że do wieku 5 lat rozwijają się zdolności artykulacyjne czyli każdy 5-latek powinien wymawiać arcytrudne głoski „sz”, „ż”, „cz”, „dż” oraz „r”.

Dobrzy praktycy logopedzi dawali od dawna dziecku czas do 7 lat zauważając, że wcześniejsze „mordowanie” dziecka w tym kierunku bywa mało efektywne, a co więcej niekiedy prowadzi do nieprawidłowości. Np. zawzięte trenowanie małych dzieci w kierunku wymowy głoski „r” może zaowocować zamiast prawidłową wymową tzw. „r parisien” przypominającym nieco nasze „h”. I to co w wieku 5 lat ćwiczymy z mozołem, poświęcając na to wiele miesięcy, czasu i trudu niektórym 7-latkom „przychodzi samo”, z łatwością, mimowolnie, w krótkim czasie. Bo rozwój dzieci to nie tylko „coś”, uzyskanego ćwiczeniami, ale w znacznej mierze biologią, którą trudno ominąć.

Nie ukrywam, że do obecnej reformy podchodzę negatywnie i nie jestem pewna, czy własne dziecko chcę „narażać” na takie eksperymenty. Jednak reforma ta jest wyrazem czegoś, co się dzieje w głowach rodziców od dłuższego czasu, nie tylko ministrów.

Bo nad własną niedojrzałością pracować jest o wiele trudniej, nad niedojrzałością dziecka- łatwiej, bo efekty zwykle jakieś są, ponieważ większość dzieci wolniej bądź szybciej, ale jednak się rozwija. Z naszą pomocą lub bez, ale rozwój idzie naprzód (poza wyjątkami dzieci bardzo chorych, z poważnymi zaburzeniami).  Łatwo jest stawiać stopnie 1,2, 3, 4, 5 (czy w niektórych szkołach A,B,C,D), o wiele trudniej postarać się o opis: nad czym pracujemy w szkole, nad czym warto pracować w domu i w jaki sposób, jak pomagać konkretnemu dziecku.

W naszych rodzicielskich głowach takie dążenie do przyśpieszania dzieje się już na najwcześniejszych etapach: czy już przesypia noc? Czy już je dodatkową żywność? Czy już podnosi głowę? Czy już chodzi? Czy już mówi?

Dominuje to: „Czy już?” Zwłaszcza jeśli chodzi o pierwsze dziecko. Jest jakaś łatwość, by szukać zaspokojenia swoich ambicji właśnie w tym pierwszym, najstarszym dziecku.

Ale czy nie warto zmienić naszego myślenia, żeby zamiast „czy już” bardziej interesować się „w jaki sposób?”

Cóż z tego, że wymusimy na niemowlęciu czy dziecku w wieku poniemowlęcym przesypianie całej nocy, nieupominanie się o zaspokajanie swoich potrzeb, skoro nie jest to dla niego korzystne, grozi między innymi częstszymi powikłaniami bezdechem, skoro mózg pracuje podczas płytszego snu nad własnym rozwojem, bardziej efektywnie. Im mniejsze dziecko, tym śpi bardziej płytko, przeważa faza REM snu, co jest bardzo korzystne właśnie dla rozwoju mózgu dziecka, ale również dla jego bezpieczeństwa. Gdy płytko śpi, obudzi go pusty brzuszek, zatkany nos, zimno lub przegrzanie itd. Wygodny więc dla rodzica twardy długotrwały sen niemowlęcia, może więc wcale nie być korzystny dla dziecka. I to chwalenie się „już przesypia całą noc”, bywa działaniem na niekorzyść dziecka. Oczywiście zazwyczaj nieświadomie.

Podobnie z chodzeniem. „Już stoi, już chodzi.”- mówią dumni rodzice. Ich radość jest zrozumiała. Jednak niezmiernie ważne jest nie tylko to: „już  chodzi”, ale „jak chodzi”. Czy samo się podnosi do wstawania? Czy nie jest uczony nieprawidłowych nawyków przez chodzik? A przede wszystkim: czy nabywa wprawy w pełzaniu, potem w raczkowaniu? To bowiem sprzyja kształtowaniu lateralizacji czyli specjalizacji półkul mózgowych, co potem nie jest bez znaczenia w nauce czytania i pisania.

W starszych latach to pytanie „już?” dotyczyć będzie nierzadko: „Czy już czyta?”, „czy już pisze?” Rodzice więc już niemowlę uczą globalnego czytania, bo jego mózg jest chłonny jak gąbka. Owszem jest chłonny jak gąbka,  ale czym powinien nasiąkać? Czy niemowlęciu albo dziecku w wieku poniemowlęcym potrzebne jest do harmonijnego rozwoju czytanie? Czy nie jest to raczej realizowanie rodzicielskich ambicji? I nie piszę tego dlatego, by dyskwalifikować w jakiś sposób ten sposób nauki, ale raczej by podzielić się wątpliwościami, że „już” nie zawsze musi oznaczać „czy warto”.

Oprócz nauki na pewno należy się naszym dzieciom i odpoczynek, i radość oraz twórczość, do których to dzieci mają szczególne uzdolnienia. Jako rodzice sami doznajemy niejednokrotnie presji pytani o to „czy już” bardzo często, jednak nie dajmy się zwariować.

Moje doświadczenie pokazuje, że dojrzałość nie przyśpieszana, nie stymulowana sztucznie potrafi być o wiele głębsza, pełniejsza, prawdziwsza niż ta wymuszona. „Jest czas na wszystkie sprawy pod niebem”– mówi Kohelet. Tylko żeby przyjąć ten cytat za swój warto przejąć się nie tylko szybkością rozwoju swojego dziecka, ale także pracą nad własną cierpliwością.



Płomyk do nieba

Jeśli przeżyliście poronienie czyli stratę dziecka we wczesnym okresie, to doświadczenie będzie jakoś obecne w życiu, choćbyśmy starali się o nim zapomnieć, nie przyjąć do wiadomości. Najlepiej gdy wprost pozwolimy sobie, współmałżonkowi na przeżycie żałoby po ukochanym maleństwie. Gdy ten żal nie będzie miał okazji być wypłakany, gdy nie pożegnamy się z naszym dzieckiem, te trudne uczucia gdzieś mogą buzować w naszej głębi. Niby zakopane, a drążące wnętrze przez jakąś apatię, depresję, rozdrażnienie, trudności z zajściem ponownym w ciążę itd.

Okazją do przeżycia żałoby, zmierzenia się z nią, zwłaszcza jeśli nie mogliśmy pochować naszego dziecka są tego typu spotkania:

Płomyk do nieba w Lublinie

Zapraszam i proszę o przekazanie dalej, jeśli znacie rodziców dotkniętych śmiercią małego i bardzo małego dziecka.

Płomyk do nieba w Lublinie



Niefrasobliwie

O raku piersi

Zastanawiam się w kontekście tych badań nad zalecaniem przez lekarzy oraz zażywaniem przez matki karmiące piersią pigułek antykoncepcyjnych. Z jakim drżeniem kobiety karmiąc piersią przyjmują jakiekolwiek leki choćby i tydzień, dwa, a z jaką niefrasobliwością całe miesiące zażywają silne środki hormonalne jakimi są tabletki antykoncepcyjne. Gdzie tu logika?

Co prawda Amerykańska Akademia Pediatrii dopuszcza ich stosowanie nie obserwując w badaniach specjalnego wpływu na dziecko, jednak zdrowy rozsądek sam mówi za siebie, że zażywanie substancji, która przez wiele miesięcy uszkadza działanie organizmu kobiety (jej układu rozrodczego) z dużą dozą prawdopodobieństwa nie zostanie bez wpływu na dziecko, choćby otrzymywało minimalne ilości syntetycznego hormonu.

Lekarz zapisując w celach ubezpłodnienia kobiety tabletki, sprzeciwia się swojemu powołaniu lekarskiemu: „primum non nocere” czyli „po pierwsze nie szkodzić”. Tabletki antykoncepcyjne właśnie mają takie zadanie: uszkadzać układ rozrodczy kobiety tak by działał nieefektywnie, co nie pozostaje oczywiście bez wpływu na działanie całego organizmu. Trudno jest uszkadzać przez wiele miesięcy jeden układ w organizmie tak by to nie wywarło wpływu bardziej ogólnego- sama logika się kłania.



Pośpiech w usamodzielnianiu

Najwięcej rad zarówno w książkach, czasopismach jak i kontaktach społecznych można uzyskać na temat usamodzielniania dziecka:

  • począwszy od usamodzielniania fizjologii: jak nauczyć szybko samodzielnie spać, siusiać, jeść itp.;
  • po usamodzielnianie nauki: najlepiej, gdy jak najwcześniej samo się dziecko bawi, ubiera, ogląda, słucha itd.

Tego typu rady biorą sobie do serca już rodzice bardzo małych dzieci nie licząc się nieraz z ich kruchą wrażliwością, niedojrzałością, która nieraz nie toleruje jeszcze samodzielności.

Na kursie „wychowania rodziców”, w którym akurat bierzemy udział z mężem ostatnie zajęcia poświęcone były właśnie rozwijaniu samodzielności. Widziałam wówczas wypieki, z jakimi uczestniczyli w tych zajęciach rodzice półtorarocznych maluchów. Zastanawiam się na ile zaczerpną z tych zajęć.

Generalnie zachęcanie do samodzielności jest w porządku, o ile bierze ono pod uwagę dojrzałość, możliwości dziecka.

Czasami mogą się okazać przydatne metody służące zachęcie do podjęcia przez dziecko samodzielności, ale czasami stwarzają one więcej niepokoju, utrudnień w relacji rodzic-dziecko:

  • pozwalanie dziecku na wybór: „Wolisz spódnicę niebieską czy różową?”; dla 3-latka czy 4-latka to może dobra alternatywa, ale dla dziecka 2-letniego to stawianie go w sytuacji przerastającej jego zdolności zwłaszcza emocjonalne; i dla dorosłego rozwiązywanie takiego konfliktu motywacyjnego może być bardzo trudne, gdy chodzi o bardzo istotną kwestię, o różne alternatywy bardzo kuszące; dla tak małego dziecka niemal wszystko jest bardzo ważne, wszystko jest pociągające; rodzice rozumiejący psychikę takiego malucha będą mu oszczędzać tego typu „utrudniania” życia dając wybór jednokierunkowy: „Chcesz tę niebieską spódnicę?”; dziecko może wtedy odpowiedzieć: „Tak, chcę.” Choć może powiedzieć: „Nie, chcę różową.” Nie zawsze dawanie wyboru maluchowi jest zresztą rozsądne, są sytuacje, kiedy dziecko czuje się lepiej, bezpieczniej, gdy rodzic swoim pewnym wyborem ukierunkowuje jego zachowania.
  • reagowanie z szacunkiem na borykanie się dziecka z trudnościami; np. sytuacja, gdy dziecko biedzi się z zakładaniem buta: „Te buty rzeczywiście z trudem wchodzą na Twoją nogę. Czasem łatwiej jest je wkładać, gdy nogę stawiamy na pięcie.” Ta akurat metoda bardzo mi się podoba, ponieważ uczy rodzica dużej dozy empatii, a zarazem dając możliwość samodzielności, udziela się też niezbędnej pomocy, podpowiedzi do rozwiązania trudnego zadania. Jednak ograniczeniem tej metody będzie jej werbalizm. Im mniejsze dziecko, tym więcej potrzebuje przykładu, tym mniej słownych wskazówek. Dla młodszego dziecka można by więc zastosować tę metodę: „Zobacz, tak się wkłada buta: stajemy na pięcie. Teraz ty spróbuj.”
  • Bez zadawania zbyt wielu pytań. Takie konkretne wskazówki nie zawsze się sprawdzają. Wydaje mi się, że niekiedy intuicja rodziców pozwoli bardziej dotrzeć do dziecka niż jakieś rady „przygotowane dla ogółu”, nie znające natomiast konkretów.
  • Nie warto śpieszyć się z dawaniem odpowiedzi. Czy rzeczywiście? Owszem nadchodzi taki moment, że dziecko dalej pyta, ale zaczyna uważać, że samo wie lepiej. Pamiętam moje rozmowy z 5-letnią Lidzią i Danielem, po których pytałam ich: „Po co w takim razie pytasz, skoro sam/-a uważasz, że wiesz lepiej?” W takim wieku rzeczywiście warto odpowiadać pytaniem na pytanie: „To bardzo ważne pytanie. A jak myślisz, jak można na nie odpowiedzieć?” Jednak pytające roczne, dwuletnie dzieci często powtarzają bez końca te same pytania, bo zwyczajnie potrzebują utrwalić sobie odpowiedź, nauczyć jej się, potrzebują czerpać od rodziców. No i chyba warto być źródłem wiedzy dla własnego dziecka dopóki ono chce od nas czerpać, a nie będzie trwało to wiecznie. Choć i dla małego dziecka po 12 pytaniu o to samo i 12 odpowiedzi, czasem warto odbić pałeczkę, by zobaczyć, co dziecko zapamiętało, zrozumiało.
  • Zachęta do korzystania z doświadczeń innych osób, innych źródeł. „Ciekawe, co na ten temat jest napisane w internecie?” Jednak nie lekceważyłabym tego, że skoro dziecko pyta i to pyta nas, tzn. że nam ufa, że oczekuje odpowiedzi, pomocy, wsparcia, a nie wymigania się od odpowiedzi, rozwiązania. Skoro widzi w nas autorytet zdolny do udzielenia wsparcia, odpowiedzi, to czasem będzie dla niego zawodem odwoływanie się do innych osób, źródeł.
  • Nie zabieranie nadziei dziecku. „Chciałbym być pogromcą dzikich zwierząt!.” „Widzę, że interesują Cię dzikie zwierzęta.” Jednak rodzic to nie kolega, który będzie poklepywał zawsze po ramieniu. Czasem cenniejsza może się okazać realistyczna uwaga dotycząca predyspozycji, możliwości dziecka. Rodzic znając dziecko tak dobrze, może ukierunkować realistyczniej, sensowniej, choć oczywiście nie jest alfą i omegą. Na pewno warto być entuzjastą własnego dziecka, bo to mu dodaje skrzydeł. Jeśli dziecko jednak w domu nie dowie się, że nie każdy pomysł jest do zrealizowania, prędzej czy później zostanie sprowadzony na ziemię.

Czasami ucząc dziecko samodzielności zapominamy, że mogą być wartości większe. Prędzej czy później dziecko nauczy się i samo jeść, i ubierać, i uczyć, ale warto nie nauczyć dziecka przy okazji, że w tej samodzielności nie można nawet liczyć na wsparcie, pomoc rodziców. Wychowując do samodzielności nie warto zapominać, że powinna to być nauka podana z życzliwością. Podana bez życzliwości, liczenia się z kruchością, indywidualnymi możliwościami dziecka rodzi w małym człowieku bunt i niezgodę.



Nierozsądna decyzja

Przecież tak się nie robi:

  • nie zachodzi się w ciążę, kiedy jest się nastolatką;
  • nie forsuje się podróżą, kiedy tylko się dowie o tym, że nosi się pod sercem dziecko;
  • w terminie porodu nie wędruje się w miejsce, gdzie nawet nocleg jest problemem;
  • co więcej nie decyduje się na dziecko, gdy jest się ubogim,

bo to nierozsądne. Żeby decydować się na dziecko, trzeba mieć zapewnione: warunki, odpowiedni wiek, sytuację życiową, zaplecze materialne, bezpieczne miejsce urodzenia.

Stąd decyzja Maryi o przyjęciu Dziecka rozsądną po ludzku nie była, podobnie wędrówka po poczęciu przez góry do świętej Elżbiety czy wyprawa do Betlejem w terminie porodu. Zamiast wędrować, gdy Dziecko mogło się lada moment urodzić, Maryja zapewne w oczach jej współczesnych lepiej by zrobiła, gdyby została we własnym domu- uchodzącym w tym czasie za najlepsze, najbezpieczniejsze miejsce porodu.

Na szczęście Maryja nie myślała tymi kategoriami, bo inaczej nie zgodziłaby się, nie zdecydowała na Dziecko. Myślała za to kategoriami Miłości, zaufania Jej, oparciu się na Bogu w każdym czasie: i przed Poczęciem, i przed Narodzinami i w ich trakcie, jak i po narodzinach decydując się na niespodziewaną podróż do Egiptu.

Łatwo nam osądzić:

  • że egoiści, bo mają tylko jedno dziecko;
  • że bezmyślni, bo decydują się na gromadkę dzieci;
  • że nierozsądni, bo nie mają środków na utrzymanie rodziny, a mimo to przyjmują kolejne dziecko na świat;
  • że niemądrzy, bo zbyt starzy na rodziców, bo ryzykują wady rozwojowe, które są częstsze wraz z upływem lat; itd., itp.

Łatwo jest osądzić, bo zbyt dużo wiemy o możliwych ryzykach.  O wiele trudniej natomiast odczytywać wolę Bożą, jej niezgłębioną mądrość. O wiele trudniej zaufać, gdy i w naszym życiu nie wszystko dzieje się zgodnie z naszymi wyobrażeniami, planami. Co więcej dzieci często uczą nas, że życie jest bogatsze, bardziej zaskakujące niż nasze jakiekolwiek wyobrażania o nim.

Błogosławiona nierozsądna decyzja Matki Bożej.

Błogosławiona miłość rodziców bardziej ufających planowi Bożemu niż „wytycznym medialnym”.