Archiwum miesiąca wrzesień 2010


Czy dziecko ma być grzeczne?

-Tosiu, dlaczego pani przedszkolanka się na ciebie skarżyła?

-Bo jest skarżypytą!

Zadziwiająca jest logika dzieci i niekiedy rozbrajająca.

Czy nie ma w tym cienia prawdy? Gdy dzieci zostaną w przedszkolu lub szkole i zachowują się ewidentnie nieprawidłowo, agresywnie, łamią zasady itd.- od razu rodzic otrzymuje na ten temat informację. Natomiast gdy dziecko przez wiele miesięcy zachowuje się spokojnie, dobrze się adaptuje i współżyje zgodnie z grupą, to przez długi czas można na ten temat nie otrzymać żadnych informacji. Ale taka łatwość zwracania uwagi na negatywne aspekty zachowania dziecka nie tylko tkwi w pedagogach szkolnych czy przedszkolnych. Czy nie odkrywamy też jej w sobie samych? Czy zwracanie uwagi na negatywy nie jest w jakiś sposób łatwiejsza?

I to począwszy od kołyski? Niemowlę spokojne, dużo i łatwo śpiące, prawidłowo się najadające, pogodne, niezbyt absorbujące sprawia, że zaczynamy to traktować jako oczywistość, ewentualnie powód do chwalenia się oraz do tego, żeby się nim nie zajmować, zostawić samo w łóżeczku. Dziecko płaczliwe, marudne, prężące się, z trudnościami to prawdziwy dopust Boży. Od razu wchodzi w grę częstsze noszenie, częstsze karmienie, masowanie, żeby tylko uniknąć scen płaczu, zanoszenia się.

A czy nie powinno być inaczej? Czy nie powinniśmy zwracać uwagi najpierw i bardziej na pozytywne cechy dziecka?

Pierwsze trzy miesiące życia dziecka uznawane są za tzw. czwarty trymestr ciąży. Oznacza to, że funkcjonowanie dziecka jest dość podobne do okresu sprzed narodzin, okresu płodowego. Dziecko potrafi przesypiać większą część doby równocześnie potrzebując i aktywnie domagając się nieustannej obecności matki poprzez: karmienie, noszenie, podnoszenie, tulenie. Przed narodzinami dziecko doznaje tej bliskości, karmienia przez 24 godziny na dobę.

I sztuką jest właśnie zaspokajanie potrzeb dziecka zanim zacznie rozpaczać, że jego potrzeby są niezaspokojone. Coraz więcej mam, a także ojców zaczyna więcej nosić swoje dziecko nie czekając aż się rozwiną objawy kolki, a po to, by dostarczyć dziecku potrzebnej do rozwoju stymulacji, ale też bliskości. Wykorzystują do tego różnego rodzaju chusty, nosidełka czy najpopularniej własne ręce. Wówczas nie ma miejsca na etykietowanie dziecka jako „niegrzeczne”, a rodzi się pewny rodzaj odczytywania wzajemnych reakcji i odczytywania ich sensów.

I jakie to ma odniesienie do życia „niegrzecznego” przedszkolaka? Może takie, że na dobre zachowanie również najlepiej inwestować zanim pojawią się liczne negatywne cechy. W jaki sposób? Przez zwracanie uwagi na pozytywne cechy, zachowania dziecka i konkretne ich nazwanie oraz rozwijanie, przez zaplanowanie czasu dzieci tak, by nie doszło do zjawiska przestymulowania, o co wcale nietrudno w przedszkolu. Zaprzyjaźniona doświadczona mama twierdzi, że jej dzieci najbardziej rozrabiają, gdy się nudzą. Ja ze swojej strony dodałabym, że również wtedy, gdy nie umieją się wyciszyć, w porę skończyć zabawy, by odpocząć.

Czy więc martwić się, że dziecko niegrzeczne? Niekoniecznie. Można to również potraktować jako wołanie dziecka o to, żeby mu pomóc: znaleźć inne bardziej akceptowalne sposoby zachowania, nauczyć się znajdować lepsze granice między zabawą a odpoczynkiem itd.

Często okazuje się, że największe problemy mają nie te dzieci odbierane jako „niegrzeczne”, ale te „niewidzialne”, tak zamknięte w sobie, że nie umiejące upomnieć się o pomoc, tak ciche, że aż niemal nieobecne.

Czy więc przedszkolanka żaląca się na złe zachowanie dziecka jest skarżypytą? Niekoniecznie. Jest zazwyczaj zatroskaną, ale też zmęczoną czy zniecierpliwioną wychowawczynią, tak jak i my rodzice czasem bywamy.



Poród- tajemnicze przejście między światami

Interesujący wywiad z bardzo zajmującą osobą:

Czworo dzieci urodzonych w domu

Ciekawe, że te same wnioski, co miłośnicy porodów naturalnych wyciągają np. biskupi (choćby amerykańscy i inni). Protestując przeciwko refundowaniu antykoncepcji i aborcji z funduszy rządowych (czy innych, w każdym bądź razie pochodzących z podatków), argumentują to tym, że ciąża nie jest chorobą, żeby trzeba było jej za pomocy antykoncepcji zapobiegać. Obecność dziecka w ciele matki nie jest chorobą, a objawem zdrowia i żywotności, a więc leczyć jej nie trzeba również  za pomocą aborcji.

Warto też lekarzom przypominać, że podobnie finał tejże ciąży -poród to nie żadna obłożna choroba, a czynność życiowa, w której warto kobietę wspierać, ale na pewno nie powinno jej się sprowadzać do roli ubezwłasnowolnionej pacjentki i odbierać jej tej ważnej roli „rodząc za nią”.  Nawet gdy rodząca matka potrzebuje pomocy medycznej w jej trudzie rodzenia, nie wolno odbierać wartości jej wysiłkowi i zmaganiom, przekreślać ją stawiając siebie na piedestale.

Ile siły w sobie samych musimy znaleźć my- matki, by w sytuacji porodu wsłuchiwać się uważnie w głos własnego dziecka, nie tylko aparatury, postronnych głosów, by dać mu miejsce i czas w sobie na wyjście do świata.



Nie można zrozumieć dziecka…

Życie mnie ostatnio tak pochłonęło, że jego drobne reminiscencje w postaci pisania ledwie dochodziły do głosu i to niezbyt często. Sama potrzebując wsparcia innych wiele w ostatnim czasie, póki jeszcze tego nie „przetrawiłam”, nie potrafiłam się nim dzielić dalej. Tyle o mojej abstynencji blogowej.

Czasami każdemu z rodziców zdarza się dogadywać z dziećmi „pod górkę”, mieć trudniejszy okres w życiu, w pracy, w obowiązkach. Tak jakbyśmy zaczynali funkcjonować za jakąś zasłoną, oddzielającą nas od siebie.

I przychodzą do mnie słowa naszego ś.p. papieża Jana Pawła II: „Nie można zrozumieć człowieka bez Chrystusa”. Czyli nie można zrozumieć siebie samej bez Chrystusa, swojego męża bez Chrystusa. Nie można zrozumieć też swojego dziecka bez Chrystusa. W tych „łatwych” okresach naszego życia właściwe wydaje nam się, że sami sobie świetnie radzimy, że Szefa przez duże S nie potrzebujemy, że wystarcza nam nasza mała stabilizacja, sprawdzone sposoby, metody wychowawcze. Ale każdemu człowiekowi w końcu prędzej czy później otwierają się oczy, że jesteśmy bardzo ograniczeni, nasze życie jest ograniczone, zdolności, możliwości, zdrowie itd.

Te trudne okresy są więc na wagę złota, bo pozwalają zdać sobie sprawę, że nie przeżyjemy naszego macierzyństwa w pełni nie zapraszając do niego Tego, od którego je otrzymałyśmy.

Dzisiaj proboszcz w kazaniu dla dzieci zwrócił im uwagę, pokazując kromkę chleba, że takie miękkie świeże i wrażliwe powinno być nasze serce jak ten chleb. Moja refleksja idąca za tym: też nasze serce rodzicielskie dla dzieci, które przychodzą do nas na chwilę i odchodzą…



Powracająca trauma

O ile w pewnym stopniu zaczęło się odchodzić od typowo betonowego położnictwa (zabieranie dziecka od matki, 1 i 2 faza porodu w pozycji leżącej itd.), to tego typu „betonowe” postępowanie, zimny chów ma się dobrze w innych sferach życia.

Przykład z przedszkola. 2,5-letni Michaś (przykładowy) co dzień płacze przy rozstaniu ewidentnie nie będąc do tego dojrzałym emocjonalnie, potem na sali kontynuuje swój koncert łez. Pomimo że ten typ przedszkola w swoich założeniach zachęca, by stopniowo wprowadzać dzieci w życie przedszkolne towarzysząc im tak długo jak długo tego będą potrzebować. Mama jest jednak uparta: zostawia dziecko w miejscu, w którym najwyraźniej nie czuje się ono jeszcze ani dobrze, ani znajomo, ani tym bardziej pewnie. Dziecko też jest uparte- przez miesiąc wzywa swoją mamę płaczem na pomoc. Ale w końcu maluch rezygnuje- w swojej bezradności przestaje liczyć na wsparcie własnej mamy w trudnym dla siebie okresie i miejscu. Pozostaje tylko więcej apatii początkowo, więcej chorób. Przez pozostałe miesiące tego roku Michałek sprawia się dzielnie. Wydawałoby się, że ta cała sytuacja już dawno za nim, ale…

Rok następny. Mama znowu pewna swego zaprowadza synka do przedszkola oczekując, że tym razem będzie już „zahartowany”, a tu guzik z pętelką. Michaś znowu płacze, nie chce się rozstawać, przywiera do swojej mamy jak  rzep błagając ją bezsłownie i słownie o więcej poczucia bezpieczeństwa, o wsparcie w tej sytuacji przedszkolnej, o oswojenie wraz z nim tego miejsca i grupy. Dziecko powtarza ubiegłoroczną traumę, choć już bardziej zrezygnowane, trwa to krócej. Pewnie też nieco bardziej dojrzałe- łatwiej mu się nieco przystosować. Jego zestresowane ciało zna też nieświadomie „fortele”, by wyjść z trudnej sytuacji. Wystarczy np. zachorować, by mama nie wysyłała do przedszkola, by można z nią zostać w domu.

Znany stereotyp myślowy głosi, że im później dziecko wysyła się do przedszkola/szkoły, tym trudniej oswoić mu tą sytuację, zaakceptować ją. Jest to błąd myślowy, który nie bierze pod uwagę tego, że wraz z wiekiem dziecka zwiększa się też jego dojrzałość, a wraz z nią zdolność radzenia sobie w nowych sytuacjach społecznych, zdolności poznawcze itp. Starsze więc dziecko, które wcale nie chodziło do przedszkola, ale o którego dojrzałość również emocjonalną dbali rodzice, może sobie łatwiej poradzić z wejściem w społeczność klasową niż dziecko, które było zmuszane od początku do samodzielnego zostawania w przedszkolu i odreagowywało to na różny sposób.

Drugi mit: zostawiaj od razu w przedszkolu dziecko samo, ponieważ tym bardziej będzie się trzymać Twojej spódnicy, tym bardziej przyzwyczai się do Twojej obecności. Nieprawda! Zainwestowanie własnego czasu, własnego wysiłku we wspieraniu dziecka w przedszkolnych początkach sprawia, że czuje się tam ono lepiej, pewniej, śmielej, co przynosi długofalowe korzyści. Potem gładko spokojnie wchodzi w kolejne lata przedszkola bądź szkolne, łatwiej się adaptuje.

Są oczywiście sytuacje i przedszkola, gdzie nie dopuszcza się rodziców do wspierania preferując szybkie zamykanie za nimi drzwi, wypraszanie ich. Są sytuacje, kiedy nie możemy zrezygnować z pracy.

Jednak gdy tylko jest to możliwe warto wypracowywać z dzieckiem spokojne podejście do zostawania pod opieką innych osób, do nowych miejsc i osób. Te z nas, które są nieśmiałe też przeżywają większe onieśmielenie wśród nowych osób i szczególnie sobie cenią w takiej sytuacji obecność znajomej osoby. Czy więc powinniśmy dziwić się dzieciom, że dopóki nie przekonają się, że trafiły w miejsce bezpieczne, pod opiekę zaufanej dobrej opiekunki wolą liczyć na nasze wsparcie i obecność?



Z rodzinnego pikniku…

Ponieważ byliśmy na rodzinnym pikniku miłośników porodów domowych zorganizowane przez Stowarzyszenie Dobrze Urodzeni, podzielę się z tej okazji kilkoma refleksjami.

Ciągle wracam myślami zwłaszcza do spotkania z opowiadaczką, która przybliżyła nam historie porodowe z różnych kultur ubarwione własną osobowością, interpretacją i uczuciem. Coś pięknego!

Otóż we wszystkich niemal tradycyjnych kulturach poród angażuje wiele pomocnych i wspierających kobiet. Czasem nawet całe plemię lub wszystkie kobiety wspierają rodzącą matkę przez różne tradycyjne formy, np. wspólne rytmiczne pstrykanie, rytmiczne bębnienie czy śpiew.

Ofiarowanie tego rytmu rodzącej wydaje mi się bardzo cennym „prezentem” dla niej i dziecka- bo jest to zanurzenie jej w pewne misterium, zrozumienie rytmu porodu.

Obecnie propaguje się zwłaszcza zaangażowanie ojca i we wspólne  przeżywanie ciąży, porodu, co jest bardzo wartościowe, jednak warto też zwrócić uwagę na ten rys „kobiecy” porodu. Otóż nie jest przypadkiem, że przez wieki i tysiąclecia kobiecie przy porodzie pomagały szczególnie inne kobiety. Same potrzebując wsparcia w czasie porodu i czerpiąc je, same też stawały się ekspertkami we wspieraniu na różne sposoby:  przez cichą obecność, dotyk, masaż, wspólne działanie, troskę o rodzącą, zapewnianie jej na różny sposób poczucia bezpieczeństwa.

I obecnie ekspertkami od porodu naturalnego wcale nie są lekarze-położnicy, a właśnie kobiety położne. Choć i one szkolone często przez lekarzy przyjmują nierzadko punkt widzenia medyków jakby poród fizjologiczny był ciężką patologią, której: najlepiej zapobiegać, w razie wystąpienia ściśle monitorować, nadzorować, z góry założyć tragiczne zakończenia, możliwie często uniemożliwić go robiąc bezpieczniejszą operację.

Z jednej strony kobiety najlepiej umieją wspierać w trakcie porodu czy przed nim, w czasie przygotowania, ale też to właśnie od kobiet można nasłuchać się najgorszych, najbardziej niedorzecznych „przestróg”, strachów.

Tak jak ta opowiadaczka, jak wiele kultur każda z nas ma swoją własną wyjątkową opowieść o porodzie. Obyśmy umiały również nią dodawać innym ducha, odwagi do życia, do rodzenia. Bo nie sztuka napełnić drugą osobę lękiem, wystraszyć ją, nasycić obawami. Sztuką jest dzielić się własną historią tak, by była ona budująca, choć nie znaczy to łatwa, niebolesna.

Ten temat porodów niemal dla każdej kobiety jest życiowo ważny, bo ciągle rodzimy te nasze dzieci: wydając je na świat, wydając je na życie przedszkolne, szkolne, pozwalając im dojrzewać, odrywać od nas.



Pytając o Boga

To działo się w Lublinie, ale to się zdarza wszędzie niestety.

Dzięki, Basiu, że podjęłaś się tego. Sprawa poronienia ciągle wybrzmiewa na nowo, bo zbyt wiele dzieci umiera…

„Pytając o Boga” cz.1

„Pytając o Boga” cz.2



Talent do rodzenia dzieci

Natrafiłam na ciekawą relację pewnej forumowiczki. Najpierw przed porodem wyrażała ogromne obawy przed narodzinami czwartego dziecka, jak zniesie ten poród, różne obawy, lęki ją dręczyły. I potem kapitalna relacja poporodowa, gdzie stwierdza, że dopiero teraz przy rodzeniu czwartego dziecka odkryła, że „ma talent do rodzenia dzieci”.

Jeszcze rozmowy z mamą dziesięciorga dzieci. Właśnie dziesiąte w drodze. Wszystkie swoje dzieci rodziła w szpitalu. I taka refleksja jej się wyrwała, że właściwie te wszystkie zabiegi medyczne wokół porodowe bardziej jej w rodzeniu przeszkadzały niż pomagały. Że najdotkliwsza w czasie rodzenia była dla niej samotność. A jedynym ratunkiem i ukojeniem w tej samotności szpitalnej była modlitwa w rytmie skurczy porodowych.

Myślę, że w naszych mocno zbiurokratyzowanych szpitalach, gdzie nierzadko ważniejsze są wszystkie urządzenia, badania, a niekoniecznie rodząca nie jest łatwo odkryć w sobie ten talent do rodzenia dzieci. Skierowanie uwagi na badania ginekologiczne, aparaty KTG, wenflony, kroplówki sprawiają, że kobiety rodzące fizjologicznie nie doceniają własnej roli podczas rodzenia dzieci, a przeceniają role lekarzy i położnych. Ich rola jest oczywiście niebagatelna, gdy mamy do czynienia z jakimiś patologiami w przebiegu porodu, z zagrożeniem życia i zdrowia, jednak podczas prawidłowo przebiegającego porodu to rodząca matka powinna móc się wykazać zdolnością rodzenia, a rola położnej i lekarza powinna być wówczas bardzo dyskretna.

Gdy głupio wpakowałam się do szpitala 10 dni po terminie liczonym z miesiączki, usłyszałam 3 dnia leżenia tam odłogiem podczas obchodu „trzeba to urodzić” i nie było to do mnie skierowane, tylko do innych lekarzy. Nawet trudno opisać, jakie uczucia mną owładnęły?

Zamiast mnie chcą urodzić?

Dlaczego „to” mówi się o moim dziecku?

Dlaczego autorytarnie stwierdza, że wie lepiej ode mnie, kiedy powinno się urodzić moje dziecko podczas, gdy to ja jestem bardziej zaznajomiona z własnym cyklem owulacyjnym, z terminami współżycia?

Dopóki lekarze i położne nie zaczną traktować poważnie rodzących jako równorzędnych partnerów relacji, których trzeba słuchać, dopóki nie będzie normalności w położnictwie. Dopóki nie docenią siły i daru rodzenia, tak aby nie przeszkadzać w rodzeniu kobietom w ich skupieniu porodowym, znajdowaniu najlepszych pozycji porodowych itd., dopóty położnictwo w ich wykonaniu będzie powielaniem, zawodem odtwórczym, a nie sztuką.

Tych kilka refleksji tuż przed wyjazdem na Zjazd Rodziców i Dzieci Urodzonych w Domu zorganizowanych przez Stowarzyszenie Dobrze Urodzeni.