Archiwum miesiąca październik 2011


Jesienniejemy…

Zaobserwowałam na swoim podwórku co najmniej dwa typy zjadaczy:

  • zjadacz konserwatywny– najchętniej zjadałby to, co znane już, typowe, ulubione; nie jest fanem eksperymentów kulinarnych; zjadacz konserwatywny trzyma się przepisów ściśle i metodycznie, uważając odstępstwa za dyshonor;
  • zjadacz entuzjastyczny: inwestuje swój czas, ew. nawet pieniądze, a na pewno pomysłowość w nowości kulinarne; skoro można do jakiegoś dania sypnąć płatki owsiane, to zawsze można spróbować, czy ziarna słonecznika również etc.; skoro można skosztować ośmiornicy, to czemu by się na to nie odważyć- zawsze to jakieś nowe inspirujące doświadczenie, bo można się zastanowić, czy macki są jadalne, czy inni członkowie rodziny też podzielą entuzjazm zjadania głowonoga; zjadacz entuzjastyczny niekoniecznie zjada wielkie ilości nowych bądź ulepszonych potraw, ale przystępuje do konsumpcji z wigorem i zainteresowaniem. Czasami tylko skubnie albo wypluje z odrazą, ale jeśli nie jest zniechęcany, zmuszany do prób, to inne „razy” również będą interesujące.

Wszystkie małe dzieci są zjadaczami entuzjastycznymi dopóki rodzice, dziadkowie, opiekunowie nie zniechęcą w ten lub inny sposób młodej osoby.

Sposobów zniechęcania do jedzenia jest bowiem ilość ogromna:

  • wkładanie jedzenia do buzi dziecka, wyręczanie go w obsłudze własnego talerza, łyżeczki; warto zwrócić uwagę, że już półroczna osoba chwyta we własne paluszki z zainteresowaniem jadło, obraca nim, wkłada je sobie do paszczy w celach poznawczych (niekoniecznie konsumpcyjnych); poznaje dzięki temu różną strukturę jedzenia, różne smaki, twardość-miękkość, różne właściwości produktów i może to być dla dziecka źródłem fascynacji; wyręczając malca we wkładaniu pożywienia do jego jamy ustnej robimy niedźwiedzią przysługę; to paluszki i usta dziecka mają się bowiem uczyć, co da się bezpiecznie zjeść, skosztować; to dziąsła, zęby, podniebienie i język muszą mieć wystarczającą ilość czasu na poznanie, ew. rozdrobnienie pokarmu do takiej formy, którą bezpiecznie można by połknąć; gdy dziecko samo podnosi kawałek jedzenia: najpierw je poznaje, a dopiero potem decyduje o zjedzeniu bądź niezjedzeniu i jest to bardzo ważne dla jego rozwoju; właściwie to nasza kultura jest w tym karmieniu wyjątkowo nielogiczna: najpierw karmimy dziecko, gdy ono jest tak bardzo chętne, by samo sobie transportować rączką jedzenie do paszczy aż do chwili, gdy nabywa ono przekonania, że karmienie go to rola i interes rodzica, nie zaś jego samego; potem zaś oduczamy dziecko tego procederu; roczny maluch zazwyczaj może też skutecznie korzystać z wynalazku zwanego łyżeczką, choć jest przy tym marnotrawny;
  • zabawianie podczas jedzenia; znam mamę, która nawet twierdziła, że musi z dzieckiem jeździć autobusem komunikacji miejskiej, bo wtedy dopiero udaje jej się solidnie załadować małą paszczę; jest to tzw. stawanie na głowie podczas konsumpcji pociechy: włączanie mu TV, czytanie bajek, śpiewanie; generalnie uczenie nieświadomego żywienia: bo coś tam jest transportowane do buzi, ale nie wiadomo co, bo umysł dziecka krąży wokół postaci z bajek, akcji filmu, interesującym pasażerom miejskiej komunikacji; tego typu karmienie uczy przede wszystkim podjadania, ale nie jedzenia; podjadania w trakcie oglądania, czytania, grania, ale nie uczy jedzenia podczas posiłku;
  • zmuszanie do jedzenia– już powyższy sposób jest zakamuflowanym sposobem zmuszania do jedzenia, ponieważ wykorzystuje się tu nieuwagę dziecka; zaczyna się jednak od mniejszych rzeczy: karmienie dziecka pomimo braku jego zainteresowania  jedzeniem, odwracania głowy, wypluwania; młoda osoba karmiona przez rodzica potrafi niekiedy wymiotować, żeby dobitniej pokazać swój stosunek do określonej potrawy; proszę mnie dobrze zrozumieć: wcale nie jestem miłośniczką karmienia dziecka wyłącznie serkami Danone tylko z tego powodu, że dziecko chce je wyłącznie zjadać; wręcz przeciwnie: podajemy urozmaicone pożywienie, wracamy do różnych smaków; młoda osoba niekiedy potrzebuje kilkunastu bądź więcej prób z danym smakiem, żeby go zaakceptowała;
  • nagradzanie za jedzenie– ten sposób skutecznie potrafi odebrać apetyt, ponieważ utrudnia dotarcie do zwykłej prawdy, że to samo jedzenie jest swoistym wzmocnieniem, czynnością życiową, która pomaga zachować życie i zdrowie; nagroda, np. zabawka lub cukierek skutecznie potrafi zaciemnić tę prawdę, przenosi bowiem akcent z samego jedzenia na nagrodę; jedzenie staje się więc przeszkodą bądź etapem, by coś wartościowego uzyskać; samo jakby w ten sposób traciło na wartości.

 

To, że pomimo tych powszechnie stosowanych metod zniechęcających do radosnej konsumpcji, dzieci dalej pozostają pospolitymi zjadaczami świadczy o sile instynktu samozachowawczego. Choć niewątpliwie pozostaje on mocno nadwątlony: wystarczy popatrzeć na te wszystkie dzieci spożywające kilka paczek chipsów dziennie, batoniki i czekoladowe rogaliki na drugie śniadanie, obiady i kolacje.

Mamy więc do wyboru co do jesiennego jedzenia:

-kolorowo, radośnie, rozmaicie;

-bądź jak staruszkowie: pod przymusem, zniechęceni, wybierając pokarmy skutecznie przybliżające jesień życia.

O żywieniu dzieci polecam „Bobas lubi wybór”- książka terapeutycznie działająca też na nasze myślenie, własne przeżycia związane z tą sferą.

No i jesienniejemy, bo ogarnia nas ta wyjątkowa pora roku swoim wrzeniem barw, temperaturą, niespodziankami przyrody. Wchodząc w tryb pośpiechu, zawożenia-odwożenia do szkół, przedszkoli można się po niej prześlizgnąć nie zauważywszy całego piękna, którym dzieli się z nami przyroda o tej porze roku. Dzieci nas tu uczą zatrzymania się i pochylenia nad jednym listkiem, który za to potrafi obdarzyć nas całą plejadą kolorów.



Przychodzi baba do lekarza…

Przychodzi baba do lekarza z dzieckiem i zadaje niewygodne pytania:

-A co to za maść, którą pani doktor przepisuje?

-Taka przeciwświądowa. Tak dokładnie to nie wiem, ale już szukam… (tu następują poszukiwania w „magicznej” książeczce) Nie ma jej tu (książeczka idzie w odstawkę), ale chodzi o to, żeby nie swędziało.

Baba jak to baba, znajduje sobie jednak bez pomocy we własnej magicznej książeczce, tudzież internecie, co to za dziwo, które się przepisuje dziecku, a nie wie się, co się przepisuje.

-Mamo, ale to ty jesteś moją lekarką, bo to ty mnie leczysz. Pani doktor tylko przepisuje leki.

-Hm…- nie potwierdzam ani nie zaprzeczam, ale coś w tym jest. Bo skoro lekarz sam nie wie, co aplikuje pacjentowi, to właściwie, czy wie, co robi i czym się zajmuje. Jednak dziecko myśli i zauważa, wysnuwa wnioski, przy których i baba się zastanawia, czy niedouczony lekarz rodzinny czasem nie staje się głównie przepisywaczem leków.

Kolejna odsłona dramatu (odmiana: komedia z czarnym humorem), tym razem z innym dzieckiem. Znowu ta sama baba włazi do gabinetu, bo dziecko jej fiknęło. Klasycznie zrobiło się blade jak trup i padło tracąc przytomność. No więc badamy to i owo, skierowania etc. Na  miejscu sprawdzany jest poziom cukru przez pielęgniarkę, żeby też wykluczyć cukrzycę. Na zakończenie badania pani doktor podaje dzieciom bez zmrużenia okiem lizaki z reklamą niewiadomego leku. Babie szczęka opada, ale dzielna jest, trzyma się jakby nigdy nic. W duchu jednak klnie szpetnie „o, psia kostka, ale schizofrenia!” No bo tak: szukamy, czy przypadkiem dziecko nie ma cukrzycy i z tego powodu nie zemdlało, a potem obdarowujemy je lizaczkami, co to doskonale zwiększają podatność na ową.

To tak jak w klasycznej szkole. Na lekcji o zdrowym odżywianiu. Na przerwie ta sama pani nauczycielka będzie sprzedawać chipsy i oranżadę albo pouczać o obsłudze automatów z pysznym jedzonkiem, ale za to jakże niezdrowym.

Właściwie przedstawiciele handlowi w firmach farmaceutycznych mają bezpłatnych pracowników- lekarzy. Wystarczy obdarować ich naklejeczkami, lizaczkami, broszurkami, a ci posłusznie rozprowadzają to całe dziadostwo nie tyle służące zdrowiu kogokolwiek, ale rozreklamowaniu produktów, zyskom firm. No i w ten sposób szerzą w udany sposób lekomanię. W sumie nie dziwię się, dzięki temu będą mieli wielu pacjentów skarżących się na wątrobę, trzustkę, nerki, itp., a więc zapewnioną pracę.

No i po co ta baba przychodzi do lekarza? Siedziałaby lepiej w domu, a nie szukała dziury w całym.



Ach, te kochane córki…

Tatuś wybył na wyprawę ojca z ukochanym synem, więc mam dużo czasu dla moich ulubionych córek. Moje miłe córeczki czas zabrać na dziewczyńską wyprawę,  zaszczepić im odrobinę szaleństwa. Zwłaszcza w rodzinie gdzie jest więcej niż jedno dziecko warto szukać takiego specjalnego czasu dla każdego z nich indywidualnie. Bo każda z nich jest wyjątkowa, piękna, wartościowa. Dla Boga bezcenna, skoro swoje życie oddałby za nią nawet wtedy, gdyby była sama na świecie. Opowiadam moją historię dzieciom, jak to po przyjściu na świat każdego młodszego serce mamy i taty rośnie, żeby tego starszego mogło kochać więcej czyli tyle, ile każdy potrzebuje.

Najstarsza moja latorośl nabyła sobie książkę „Dziewczyny wojenne”. Zaczyna się okres dorastania- bardzo sobie chwalę póki co ten okres, bo wchodzenie w taką bardziej partnerską relację z dzieckiem jest pasjonujące, tym więcej można się od siebie nawzajem nauczyć. Lidka przeczyta książkę pierwsza, ja po niej.