1 grudzień
Dzień dzisiejszy jest najlepszy
Ciąg dalszy poprzedniego wpisu o czekaniu.
Czekanie adwentowe zakłada zarazem, że żyjemy chwilą obecną- każda chwila nas przybliża do nieba, do spotkania ze Zbawicielem, więc jest cenna. Żadnej więc nie należy uronić, upuścić.
Znałam pewną mamę, która niecierpliwie czekała aż jej dzieci pójdą do przedszkola, skończą być niemowlętami. Miałam wrażenie, że odbierało jej to całą radość z bycia mamą małych dzieci albo przynajmniej zubożało o te bezcenne chwile. Wkładała je więc do chodzika, żeby już chodziły, dawała do trzymania butelkę z mlekiem, żeby już były samodzielne.
Wydawało mi się, że przez to jakby sama się okradała z tej ulotnej radości dnia codziennego.
Jest w nas tendencja, by nie doceniać tego, co teraz na korzyść tego, co ma dopiero przyjść bądź już było. Nie możemy się doczekać, kiedy dziecko będzie siadać, a nie doceniamy wagi przekręcania się z plecków na brzuszek, z brzuszka na plecki. Nie możemy się doczekać, kiedy maluch zacznie stawać i chodzić, a ważniejsze jest by dawać mu czas na rozwijanie pełzania, raczkowania. Stawianie na nóżki i oprowadzanie za rączki zamiast pełzania i raczkowania może (choć nie musi) skutkować w tak odległych problemach jak trudności z czytaniem i pisaniem. Dzieje się to za sprawą niewłaściwego stymulowania mózgu, koordynacji.
Przewracanie się z brzuszka na plecy i odwrotnie, pełzanie i raczkowanie jest najlepszym przygotowaniem zarówno mózgu jak i stawów, mięśni, kości do nauki stania, chodzenia, a w dalszej perspektywie do nauki czytania, pisania.
„Moje dziecko nie lubi i nigdy nie lubiło leżenia na brzuchu, żeby ćwiczyć obroty, pełzanie”- tłumaczą często rodzice sytuację braku pełzania, raczkowania, obracania się. Nasuwa się tu pytanie: A jak często dawaliśmy szansę na polubienie tej pozycji?. „Nie lubi i już!” Wychodzą na jaw nasze niewłaściwe oczekiwania: oczekujemy, że dziecko ma leżeć przez długi czas na brzuszku, podczas gdy jemu niekiedy wystarczy i pół minutki, ale częściej.
Dziecko przede wszystkim jest człowiekiem i rzeczywiście może któregoś razu wręcz nie cierpieć leżenia na brzuchu, ale godzinkę później może przyjąć taką pozycję z widocznym zadowoleniem. O ile damy mu taką szansę.
Niecierpliwe pytania: „Czy już siedzi? Stoi? Chodzi?”- nadają niekiedy kierunek naszym oczekiwaniom i staraniom sprawiając, że tracimy z oczu to, co tu i teraz powinniśmy wspierać, doceniać.
Zarówno psycholodzy jak i fizykoterapeuci, terapeuci integracji sensorycznej podkreślają często, że niewłaściwą i niekorzystną rzeczą jest stawianie na nogi dziecka, które samo nie potrafi wstawać, prowadzenie za rączki dziecka, które nie potrafi samo chodzić, zakładanie „protez” takich jak chodzik dziecku, które chodzić samo nie potrafi.
Uważam, że z „emocjonalnymi” zdolnościami jest podobnie, np. dziecko, które samodzielnie nie potrafi zasnąć nie powinno być uczone samodzielnego zasypiania. Co nie znaczy, że jestem zwolenniczką ekstremum w drugą stronę. Trzeba być wrażliwym na wykształcenie tej zdolności u dziecka: dać szansę i wspierać jej rozwinięcie bez zmuszania. Podarowanie łóżeczka, a czasem tylko nowej pościeli w królewny czy dinozaury może być takim bodźcem do podjęcia tej nauki. Dziecko wystarczająco dojrzałe do samodzielnego zasypiania zazwyczaj bez trudu jak nową przygodę podejmie takie wyzwanie.
Doceńmy nasze tu i teraz- to bezcenny prezent od Pana Boga. Również okazja do nawrócenia: bo Kościół to najlepsze miejsce dla grzeszników. „Przyjdźcie do mnie wszyscy, którzy obciążeni i utrudzeni jesteście, a Ja was pokrzepię”- mówi Pan Jezus.
3 grudnia 2011 o godz. 23:43
Fizulo, bardzo mądry i celny wpis! Jestem podobnego zdania. To jest takie piękne, kiedy pozwala się dzieciom dorastać w ich własnym tempie. I kiedy pozwalam swojemu synowi na aktywności po prostu stosowne do jego wieku, bez poganiania i usamodzielniania na siłę, to czuję, że oboje jesteśmy na właściwym miejscu. I wszystko idzie zgodnie z własnym, naturalnym rytmem – odwiecznym, takim, jaki wyznaczył Stwórca każdemu człowiekowi. (Hm, to jest takie… metafizyczne). 🙂
Pamiętam, jak babcia mojej szwagierki zdziwiła się, gdy się dowiedziała, że mój syn nauczył się chodzić sam, bez stawiania na nogi i prowadzania go. Jak to? Musiałaś przecież uczyć! – była wręcz w szoku. Nie mogła uwierzyć.
A mój syn okazał się mądrzejszy od wszystkich – przybrał własne tempo, a tym którzy próbowali go stawiać do chodzenia głośno manifestował swoje niezadowolenie i zadzierał nogi do góry. 🙂 Na jego pierwsze samodzielne kroki przyszło nam czekać 17,5 miesiąca. Ale za to jaka była radość w domu, gdy po kilku miesiącach raczkowania i przytrzymywania się mebli nadszedł ten upragniony moment!
Bardzo nie lubię prowadzania niechodzących dzieci – mam wręcz uczulenie na widok prowadzającego dorosłego z rozkraczonymi nogami i wypiętym tyłkiem – wkurza mnie to niczym dłubanie w nosie 🙂
8 grudnia 2011 o godz. 07:50
Ale musiałaś się uzbroić w nieziemską cierpliwość, bo już koło roku to zazwyczaj rodzina ciśnie, żeby chodzić z dzieckiem, dopytuje o to chodzenie. I właściwie nawet jak umysłowo dziecko byłoby sprawne do chodzenia (dobry rozwój synchronizacji, równowagi), to nie zawsze równomierny jest rozwój mięśni, stawów, więzadeł. To wszystko ma swoje znaczenie i nie liczenie się z tym może się odbić na późniejszych kłopotach zdrowotnych dziecka.
Powiem szczerze, że ja wiele z tych rzeczy nie wiedziałam w początkach macierzyństwa, dlatego myślę, że warto żeby się dzielić swoimi „odkryciami”. Może bardzo prostymi i nieznaczącymi, ale…