28 lipiec
Dziecko a może piesek lub kotek?
Byłam swego czasu na szkoleniu dla douli (osób profesjonalnie wspierających podczas porodu) zorganizowanym przez Fundację Rodzić po Ludzku. Prowadziły je dwie Holenderki, będące doulami.
Na sam koniec swobodna rozmowa, wymiana pytań i odpowiedzi. Jedna z tych pań poradziła doulom, w większości młodym kobietom, że jeśli na skutek tej pracy „zachce” im się samym urodzenia dziecka, to zamiast tego można kupić sobie kolejnego kotka lub pieska. I że jest to dobre rozwiązanie problemu „chęci powiększenia rodziny”.
Uderzyła mnie ta rada. Zwłaszcza że kierowana do takiego audytorium, zwłaszcza że udzielona przez kobiety towarzyszące rodzącym.
Jaka duchowa postawa za tym się kryje? Czy nie ta sama, która o wzięciu zwierzęcia mówi w ostatnich czasach „adopcja”, a wzbrania się przed nazwaniem aborcji morderstwem najmłodszego dziecka? Skoro osoby, które uczą wspierania innych kobiet w ich macierzyńskim trudzie rodzenia sugerują, że nie warto mieć dzieci lub nie warto mieć ich więcej niż „mało”, to o czym to świadczy? Nie tyle jest to jakieś oskarżenie pod ich względem, ale pewne zapytanie, na które nie znalazłam odpowiedzi.
Owszem nie każda kobieta jest powołana, by mieć wiele dzieci, ale to nie powód, by sobie znajdować obiekty zastępcze typu kotki-pieski-świnki itp. Każda kobieta jest jednak powoływana, by być córką, siostrą, matką czy w sensie duchowym czy fizycznym, by rozwijać się, uczyć się rodzić innych dla Boga, dla świata czyli kochać swoje, ale też nieswoje dzieci, swoje synowe, dzieci opuszczone. By być w relacji miłości do innych ludzi. Rada, by zamiast tego opiekować się zwierzątkami jest … hm… Z deka infantylna? Matki są też powołane, by odważyć się mieć więcej dzieci niż „standardowe” jedno czy dwoje. Czy nie inne kobiety dostrzegające wartość macierzyństwa powinny dodawać im odwagi, by iść pod prąd i dawać życie tylu dzieciom, ile tego od nas oczekuje Pan Bóg, a nie media lub otoczenie?
Podobny wpis znalazłam na jedym z blogów, podobny dylemat:
W tym kontekście przypomina mi się Matka Teresa, która broniła życia dzieci i dosrosłych, opiekowała się konającymi, najbiedniejszymi. Gdy zapytano ją o kobiety najbiedniejsze, a mimo to rodzące dzieci i sens takiego macierzyństwa, odpowiedziała pytaniem retorycznym. A za kogo my się uważamy, skoro mamy czelność odbierać prawo tym najuboższym do ich jedynego i najcenniejszego skarbu, jakim jest dziecko? Nie jest to wierne przytoczenie jej słów, ale ich sens. Czy nie jest to ogromna pycha ludzi zamożnych, „że ich stać na dziecko”? Pomimo że finansowo może kogoś być stać na dziecko, ale emocjonalnie, duchowo może być stać na dziecko również osobę ubogą, o minimalnych środkach finansowych. „Dobrze widzi się tylko sercem, najważniejsze jest niewidoczne dla oczu”. Zdarzają się rodziny bogaczy, w których są niekochane dzieci, opuszczone przez swoich rodziców, zdarzają się też rodziny ubogie, gdzie dzieci nie mają wątpliwości, że są najukochańsze i rodzice poświęcą się dla nich, gdy tego będą potrzebować.
Nie znaczy to, że jestem przeciwniczką posiadania zwierzaków. Bardzo je lubię, a nawet jestem szczęśliwą posiadaczką psa i kota. Ale miłość rezerwuję wyłącznie dla ludzi, zwierzętom wystarczy rozsądek i odrobina sympatii, z przewagą rozsądku.
30 lipca 2010 o godz. 08:16
„Dziecko czy mercedes?” to z frondowego blog Bogny Białeckiej, prawda? 🙂 Przewrotny tytuł, ale wpis ukazuje absurdalność przeliczania posiadania dziecka na jakiekolwiek dobra materialne. Nawet pożyczyłam sobie od Bogny pointę: „Po co ci kolejne dziecko? Żeby nie musieć kupować drugiej plazmy i czwartego samochodu.” 🙂 I tym zamykam usta wszystkim kręcącym nosem na nasze marzenie o wielodzietności. I wszystkim, którzy żałują mojego męża, że będzie musiał „robić” na bandę dzieciaków. Gdyby „robił” na mercedesa i wakacje w Egipcie nikt by go nie żałował. Absurd. A my się czujemy bardzo bardzo bogaci, bo nas duchowo stać na dzieci. Na razie oczekujemy drugiego (dopiero, ale mamy krótki staż małżeński, więc wszystko przed nami), ale już czujemy się wielodzietni. Bo wielodzietność to stan ducha, a nie ilość posiadanych dzieci. Moi rodzice chcieli mieć więcej dzieci, ale niestety nie udało się ze względów zdrowotnych, mają nas dwoje (mnie i mojego brata), ale dzięki ich otwartości na życie ja się czuję trochę tak, jakbym jednak dorastała w wielodzietnej rodzinie.
30 lipca 2010 o godz. 15:08
Z tym czuciem się wielodzietnym coś jest 🙂 ja mam dopiero jedno dziecko, ale mam nadzieję, że Pan Bóg zaplanował dla nas więcej, bo marzymy o rodzinie większej niż 2+2 (no i plus ta świnka morska albo pies). pozdrawiam ciepło wielodzietnych i tych „duchowo” wielodzietnych.
1 sierpnia 2010 o godz. 20:13
Powoli odpisuję, bo choróbstwa nad morzem dopadły dziatwę. Tak, to blog Bogny Białeckiej, spodobał mi się, dopiero niedawno na niego natrafiłam.
2 sierpnia 2010 o godz. 18:21
Ja z kolei czuję, że jedno wystarczy! Tyle radości, ale i tyle zmartwień, stresu, gdy choruję, gdy plany trzeba w ostatniej chwili zmieniac, bo gorączka, bo cos tam… Czuję, że na więcej mnie „nie stać”, właśnie w sensie duchowym.