14 listopad
Koniec świata z tymi dziećmi…
Tak.
W dzisiejszych czytaniach mszalnych co nieco o o Paruzji czyli końcu świata. Szkoda tylko, że nie wiadomo, czy będzie on jeszcze dziś, jutro, za 145, a może 1000 lat. Szkoda? A może właśnie bardzo dobrze, że nie wiemy, że możemy każdy dzień przeżywać w pełni, bez odkładania na miesiąc, rok czy 10 lat?
Wiele jest tekstów typu apokaliptycznego, choćby:
„…ziemia jak odzież ulegnie zniszczeniu,
a jej mieszkańcy wyginą jak komary.
Lecz moje zbawienie będzie trwać na wieki,
a moje wyzwolenie nigdy nie przeminie.” Iz 51, 6
Na efekty naszych działań wychowawczych rzadko patrzymy z takiej dalekosiężnej perspektywy wieczności. Właściwie by się chciało, by dziecko już tu i teraz: przestało płakać, już nie marudziło, było posłuszne itd., itp. To nasze zmęczenie, niecierpliwość się odzywa, ale też może tęsknota za niebem, gdzie śmierci już nie będzie, a Pan Bóg otrze z naszych oczu, z oczu naszych dzieci wszelką łzę.
Bo po co aż tyle płaczu, marudzeń, niezrozumień wzajemnych, bólu, śmierci? Wydaje się, że na świecie jest o każde cierpienie, smutek za dużo. Zwłaszcza za dużo płaczu dzieci.
Moja przyjaciółka w takich razach, gdy dzielę się z nią takimi myślami, mówi mi o krzyżu, jaki niosą już dzieci. Krzyżu samotności, obaw, cierpienia. Krzyżu nieznośnym, ale będącym kluczem do nieba.
Nieznośnym, bo mało jest świętych Janów i Matek Boskich, którzy sami by szli na Golgotę bez bata świstającego nad głową. Zazwyczaj jednak musimy być przymuszani jak Szymon z Cyreny, by wybrać towarzyszenie w bólu, w smutku. Przymuszani przez fakty, okoliczności, ludzi.
Kto by nie chciał mieć takich ciągle radosnych, wdzięcznych, jak z reklamy dzieci? Kto by chciał dzieci chore, płaczące, smutne, trudne, umierające?
A jednak Bóg takie chce i kocha, nawet jak my nie kochamy, bo nas niecierpliwi, bo nas zawodzi, bo nie takiego się spodziewaliśmy.
Kto przyjmuje dziecko chore, przyjmuje samo Dzieciątko Jezus, które też nie raz pewnie było chore i płaczące. Kto przyjmuje dziecko trudne, przyjmuje 12-letniego Pana Jezusa, którego nie mogli znaleźć Maryja z Józefem i któremu robili wymówki: „czemuś nam to uczynił? (…) z bólem serca szukaliśmy ciebie.” Kto przyjmuje umierające dziecko, przyjmuje konającego Zbawiciela, który wybiera właśnie dziecięcą modlitwę: „Ojcze, w Twe ręce składam ducha mego!” Kto walczy o życie najmniejszego i najsłabszego, zobaczy kiedyś w jego duszy odbicie Pana Jezusa, który też był kiedyś bezbronny.
Towarzysząc na razie tu na ziemi naszym dzieciom w ich cierpieniach, możemy się wiele od nich nauczyć. Choćby i przeżywania radości całym sercem. Kosztem tej wrażliwości jest też przeżywanie każdego bólu całym sobą, bez owijania go w bawełnę i udawanie. Życie chwilą obecną skutkuje też tym, że i w koniec świata dzieci bawią się z entuzjazmem, i w pogrzeb z nieudawaną radością. Ale czemu miałyby się nie bawić z radością, skoro wiedzą, że mają kochających rodziców? Podobnie i my ze spokojem i otuchą możemy myśleć o końcu świata oddając się w ręce Miłosiernego Ojca.