Archiwum kategorii ‘O kobiecości’


Ubezwłasnowolnione czy świadome i podejmujące decyzję?

Przedłużam poprzedni wpis skoro znalazł oddźwięk, pisząc jego ciąg dalszy.

Poprzednio nadmieniłam już, że bycie kobietą, to, czego jesteśmy uczone jako dziewczynki poniekąd nas predysponuje, żeby te nasze granice uelastyczniać, naginać do potrzeb innych osób nawet za bardzo, tak żeby nie stracić m.in. pozytywnego image’u dobrej miłej dziewczynki i nie stać się jędzą na podobieństwo Baby Jagi, żeby nie stracić dobrych więzi z innymi ludźmi.

Myślałam o tym i myślałam… Wolno mi to szło co prawda z powodu moich ostatnich predyspozycji odmóżdżających, ale wywnioskowałam, że ma to jednak też swój sens. Takie właśnie cechy są bardzo przydatne przy wychowaniu małych dzieci szczególnie. Co by było gdybyśmy takie granice utrzymywały względem niemowlęcia? Czy pozwoliłoby to dobrze odczytywać jego potrzeby, karmić go według jego potrzeb, usypiać według jego kruchej fizjologii, a nie na rozkaz, nie wedle własnego widzi-mi-się? Dzieci rodzą się nie mając wokół siebie żadnych granic, a więc będąc szczególnie delikatne i wrażliwe na zranienia, bezbronne wobec innych, ale też wobec siebie samych. Stąd nasze naginanie się do nich, dyspozycyjność  jest dla nich dobroczynna. Są różne kobiety i różni mężczyźni.

Są różne związki. Znam takie pary małżeńskie, gdzie to ojciec jest bardziej matczyny: ma więcej wrażliwości, bardziej odczytuje bezsłowną mowę swojego dziecka, jest w swej cierpliwości bardziej oddany. Jednak najczęściej kobiety mają w sobie wiele tego „wychylenia” w stronę dziecka, otwartości, które wyrażają się w różny sposób, czasem zaskakujący dla nich samych.

Czyli zwalczać bezwzględnie tych cech nie ma sensu, bo są nam również bardzo potrzebne. Jednak jak widać jest ogromna potrzeba, by te cechy różnicować: bo o ile otwartość, dyspozycyjność względem własnego zwłaszcza maleńkiego dziecka jest bardzo potrzebna, o tyle w stosunku do przypadkowo spotkanego lekarza czy innej osoby mieć sensu już nie musi.

Stoi więc przed nami zadanie z jednej strony kształtowania własnej wrażliwości, opiekuńczości w stosunku do zaufanych osób, a z drugiej własnej wewnętrznej siły, pewności, odwagi, by wybierać to, co dla nas samych i dla naszych dzieci jest dobre, ważne, nie dając się zastraszyć autorytetom nawet tym groźnie patrzącym na nas z pozycji władzy np. szpitalnej, lekarskiej. Trzeba mieć tą siłę, by nie tylko świadomie zgodzić się lub sprzeciwiać zdaniu lekarza, ale by zacząć od zwykłego: „Dlaczego?” Stawiając to pytanie, wykorzystujemy prawo pacjenta do informacji o zdrowiu swoim i swoich dzieci, a zarazem równoważymy tą relację pacjent-lekarz. Lekarz mając obowiązek odpowiedzieć na nasze pytania dotyczące naszego zdrowia, badań, procedur medycznych, ich znaczenia, działania leków itp. musi się nam wytłumaczyć z sensowności swoich działań. My w ten sposób możemy dać sobie czas na przemyślenie sytuacji, skonfrontować to z własnymi przekonaniami, posiadanymi informacjami.

Właśnie bliska mi osoba poddała się serii bolesnych zastrzyków mających uśmierzyć jej ból. Niby zadziałało, ale dzięki temu dorobiła się interesującego skutku ubocznego: konieczności leczenia paskudnego zapalenia przyrannego. Brrr, nie opowiem Wam dokładnie, bo mnie ciary przechodzą jak sobie przypomnę.

A może dałoby się uniknąć tego typu typowo jatrogennych schorzeń, gdybyśmy się właśnie ośmieliły zadawać więcej pytań o możliwe skutki uboczne procedur leczniczych, badań, leków.

Z doświadczenia wiem, że choćby podczas rutynowego szczepienia dzieci lekarz ogranicza się do informacji o skutkach ubocznych „możliwa gorączka, możliwy obrzęk miejscowy” podczas gdy tychże w przypadku szczepień jest kilka stron (patrz: podręcznik „Wakcynologia”). Skąd więc taka oszczędność w informowaniu? Czy wynika ona wyłącznie z niechęci lekarza do wypowiadania się? Oczywiście, że nie! My też nie dopytujemy, poprzestajemy na małym, a więc zgadzamy się na bycie niedoinformowanymi, poinformowanymi w sposób niepełny, ograniczony bądź nawet rezygnujemy z jakichkolwiek informacji mając w zamian „święty spokój”.

O szczepionkach specjalnie nie zamierzam pisać, bo osobiście nie chcę zachęcać ani do szczepienia, ani do rezygnacji ze szczepień. Pisząc jednak o tym przykładzie łatwo zauważyć, że z wieloma badaniami, lekami jest podobnie.

Choćby KTG. Rutynowo podpinane do kardiotokografu rodzące matki muszą leżeć poprzypinane pasami najczęściej na plecach i przykute do łóżka na 20 minut, a czasem i cały poród, pomimo że często leżenie potęguje ich ból, a ponadto przyczynia się do niedotlenienia dziecka ze względu na ucisk naczyń krwionośnych doprowadzających tlen do dziecka. Ale czy pytamy dlaczego? „Żeby poznać pracę serca dziecka”- odpowie lekarz. „A przecież pracę serca można równie dobrze zbadać przy pomocy UDT-ki- przenośnego urządzenia, które nie wymaga leżenia, siedzenia. Po co więc ten uciążliwy kardiotokograf?” „W takim razie, żeby poznać częstotliwość i siłę skurczy macicy”- może argumentować lekarz. „Ale ja znam częstotliwość skurczy macicy, do tego potrzebny mi zegarek, a nie KTG!  A siłę skurczy czuję. Wystarczy mnie zapytać, a nie przywiązywać do łóżka!”

Z wieloma badaniami, procedurami jest podobnie. W szpitalach obowiązują procedury, standardy, ale zapomniana jest często sztuka położnicza, przedkładając nad nią wierność standardowej obowiązującej rutynie.

Katarzyna wpisując się do komentarzy stwierdziła, że zachęcam do walki z lekarzami. Jednak wcale nie taki jest mój cel. Jeśli to możliwe, to lepiej unikać walki, wrogości, nieprzyjaznych relacji. Personel medyczny to też ludzie z całym swoim bagażem zmęczenia, czasem wypalenia, a nierzadko mimo wszystko zachowujący wiele życzliwości, chęci pomocy. Stąd nie ma co z góry przekreślać tego typu pomocy, zwłaszcza że nie wiadomo, czy nie będzie nam rzeczywiście potrzebna.

Jednak swoje relacje z położną czy lekarzem lepiej opierać na relacji partnerstwa, a nie podległości. Dlaczego partnerstwa? Bo na czas porodu, ani jakiegoś leczenia nie stajemy się ubezwłasnowolnione, jeśli pozostajemy w kontakcie z własnym ciałem to pozostajemy ekspertkami co do własnej fizjologii czyli stanu zdrowia.

Typowa sytuacja podczas porodu. „Proszę się położyć do badania”- mówi lekarz. Często się jednak zdarza, że rodząca matka przeżywa wówczas skurcz. I jedna kobieta zaciśnie zęby i podda się grzecznie badaniu, pomimo że jest ono o wiele bardziej przykre w momencie skurczu, wszystko się w niej buntuje wobec tego. Ale inna kobieta przedstawi swoje stanowisko bez kompleksów: „Po skurczu. Teraz nie mogę się położyć, bo mam skurcz.” Lekarz dalej nalega na natychmiastowe badanie, ale kobieta rodząca jest nieustępliwa, choć przedstawia swoją decyzję przyjaźnie: „Za minutkę, bardzo proszę. Teraz nie mogę.”.

W szpitalu tak bardzo wchodzimy w rolę grzecznej pacjentki, że większość zaleceń przyjmujemy bezrefleksyjnie. A czy nie powinnyśmy być współdecydentami odnośnie własnego porodu, własnego dziecka? Rola „grzecznej pacjentki” w prosty sposób zdejmuje z nas odpowiedzialność. Potem powrót do domu bywa bolesny: bo się nagle okazuje, że niemal całkowita odpowiedzialność w rzeczywistości spoczywa na rodzicach i to oni i ich dzieci ponoszą skutki działań lekarzy, nawet jeśli w ogóle nie wnikali w ich sensowność, nie próbowali nawet o niej decydować. Taka zmiana bywa bardzo trudna, niepokojąca. Spotkałam się z relacjami matek, że były tym tak bardzo przytłoczone, że nie umiały sobie z tym radzić aż do popadania w stany depresyjne.

A czy nie byłoby sensowne od początku bardziej przejmować się rolą matki- osoby głęboko i aktywnie uczestniczącej w podejmowaniu decyzji dotyczących własnego dziecka niż być potem rzuconym na głęboką wodę? Oczywiście w różnych realiach może to być zadanie o różnym stopniu trudności. Są lekarze bardzo komunikatywni i chętni do współpracy z rodzicami, ale są i tacy, dla których są oni zawadą.

Tak więc nie zachęcam tu do żadnych walk na porodówce, ani na położnictwie, ale do zachowywania szacunku, wierności również dla siebie samej poprzez zachowanie wolnego wyboru, słuchanie przede wszystkim tego, co mówi nam własne dziecko, czego domaga się własne ciało, choć oczywiście może być to również we współpracy z personelem. Stając na porodówce nie stajemy się nagle ubezwłasnowolnione, niezdolne do decydowania o sobie- stąd narzucanie nam choćby pozycji do rodzenia jest przekroczeniem naszych praw. Warto o tym pamiętać idąc na porodówkę oraz o tym, że wiele położnych i położników zostało mistrzami w przełamywaniu naszych granic.



Mężna kobieta?

Dzisiaj podzielę się z Wami moją bieżącą lekturą. Czytam ją właściwie od dłuższego czasu, bo nie wszystkie książki da się i warto „połknąć w całości”. Z niektórymi trzeba się zmierzyć, przetrawić, przespać się albo i przesiedzieć parę nocy.

Ingrid Trobisch „Kobieta silna”

Dawno nie byłam tak urzeczona jakąkolwiek książką z pogranicza psychologii/doradztwa. Już bardzo ciekawą osobą jest sama autorka. I jej myśli i zebrane przez nią perełki skłaniają mnie do refleksji, że wspaniałym wsparciem dla młodszych kobiet mogą być właśnie kobiety starsze, doświadczone. Ingrid Trobisch korzysta więc i ze swojego doświadczenia żony, matki, ale także przeżytej żałoby i wdowieństwa.

Kilka cytatów, które przybliżą Wam ducha tej książki:

Kobiety „czują się wyobcowane ze swego wnętrza, ponieważ są odcięte od ważnych części samych siebie. To tak, jakby miały wielkie rezydencje, a mieszkały tylko w kilku pokojach.

W jeszcze innym miejscu znajdziemy:

„Jeśli jest ufność w siebie, to kobiece użalanie się nad sobą znika.” Efektem tej pewności siebie jest zamiast kobiety zranionej, kobieta piękna, której ego nie jest kruche jak cienka porcelana, lecz potrafi wytrzymać nacisk, podobnie jak hartowana szwedzka stal.

Jej rozmowa z bliską przyjaciółką, dla której ma dużo podziwu:

„Reinhildo, w jaki sposób uczysz się kochać?” „Pozwalając, aby mnie kochano”- brzmiała natychmiastowa odpowiedź.

W innym miejscu z kolei przeczytamy:

„Zawrzyj pokój z tym, kim jesteś- a to dotyczy też ciała, które wylosowałaś w loterii genetycznej przy narodzinach”.

Aby kochać to, że jest się kobietą, potrzebna jest postawa wdzięczności za to, co otrzymaliśmy. (…)

„Jeśli nie wierzycie w siebie, to kim będziecie? Lecz jeśli wierzycie wyłącznie w siebie, to do czego będziecie przydatni?”

W trudnościach dnia codziennego, problemach, ale też zwyczajnym poszukiwaniu- zajrzyjcie do tej lektury 🙂



„ludzie wszyscy podobni do siebie”

Przyrząd zwany ultrasonografem (w skrócie USG zwany) zrobił ogromną karierę. Lekarze czasem z nonszalancką pewnością informują na jego podstawie nie tylko o stanie zdrowia, ale i o płci dziecka.

Małżeństwo oczekuje narodzin dzieciątka. Starsze dziecko to synek. O tym młodszym dziecku w drodze dowiadują się na badaniu USG, że jest dziewczynką. Różowe sukieneczki i słodkie śpioszki są zakupione. Piękne imię dziewczęce też wybrane. Dziecko jeszcze ciche pod sercem, a rodzice do niego zwracają się po imieniu: „Michalink0!” Pięknie, osobowo rozwija się ta relacja.

Tyle że zgrzyt następuje w momencie porodu. Bo rodzi się chłopczyk. Będzie więc Michał, a nie Michalinka. Jednak przyzwyczajenie 5 miesięcy do mówienia „Michalinka” zostaje. Rodzice mówią dalej „Michalinka” do półtorarocznego dziecka, czasem Michał. Osoba z zewnątrz już głupieje, bo w końcu nie wie, czy ma do czynienia z dziewczynką czy chłopcem. Jak się zwracać do tego dziecka, skoro sami rodzice raz używają formy żeńskiej, a raz męskiej.

Czy lekarz uczynił przysługę tym rodzicom? Tak, niedźwiedzią. Ten kij ma dwa końce. I to nie jest odosobniony przypadek. Znamy też Piotrusia, co w różowych śpioszkach spał, bo też „miał być dziewczynką”. Na sali porodowej, na położnictwie rodzice często nie mogą się otrząsnąć ze zdumienia nad pomyłką lekarza. A czy należałoby się dziwić tym pomyłkom? Lekarz też człowiek, może się mylić.

Tego typu sytuacje utrudniają dziecku identyfikację z własną płcią, co jest potem bardzo ważne dla normalnego rozwoju jako dziewczyna lub jako chłopak. Co prawda współczesna kultura często stara się zatrzeć różnice między płciami, ich wagę, ale na szczęście zwykli rodzice spostrzegają je nadal. A spostrzegając doceniają najczęściej.

W swej książce „Prawidła życia” Janusz Korczak cały rozdział poświęca różnicom i podobieństwom między chłopcami i dziewczętami. I generalnie doceniając człowieczeństwo obojga kończy w następujący sposób:

„Zauważyłem, że tylko głupcy chcą, żeby ludzie wszyscy podobni byli do siebie. Kto rozumny, tego cieszy, że są na świecie: dzień i noc, lato i zima, młody i stary, że jest i motyl, i ptak, że są różne kolory kwiatów i oczów ludzkich, że są dziewczęta i chłopcy. Kto nie lubi myśleć, tego niecierpliwi rozmaitość, która zmusza do myślenia.”

Są rodziny, w których jest tylko synek lub tylko córeczka. Są takie, gdzie i syn, i córka przychodzą na świat. Są też rodziny powołane, by być przytulnym miejscem dla gromadki chłopców. Są też tacy małżonkowie, którzy są powołani, by być rodzicami dla swych córeczek.

Dlaczego?

Tajemnica. Niewiadoma, ale też Boży dar. Niespodzianka wykrojona przez Stwórcę na miarę tych konkretnych rodziców.

Czasem ciocie, wujkowie, znajomi zapytają starszego rodzeństwa: „A chciałbyś mieć braciszka czy siostrzyczkę?” „Chciałbym mieć tego, kto tam mieszka już u mamusi w brzuszku”- odpowie już uświadomione starsze dziecko. Ale maluch jest bezbronny wobec takiego pytania. Robi się krzywdę dziecku tak pytając, bo wykształca w nim oczekiwanie tego, co mówi jego chcenie. Tak jak się pyta: „Wolisz gofra czy loda?” Dziecko odpowiada licząc, że dostanie to, o czym mówi.

Warto więc uświadamiać swoje dziecko, jeśli zdoła pojąć, „że to już jest chłopczyk albo dziewczynka, tylko my tego nie wiemy; Pan Bóg zaplanował dla nas kogoś, kto jest nam potrzebny i komu my jesteśmy potrzebni do kochania„.

Nie jestem zwolenniczką tak popularnego dowiadywania się płci podczas badań USG. Lekarz zamiast skupić się na stanie zdrowia rozprasza się sprawami mniejszej wagi na tym etapie życia. Rodzice zamiast z ekscytacją czekać na narodziny czekają na już wiadome, znajome. Czytałam kiedyś o badaniach, które pokazywały korelację (współistnienie):

  • znajomości płci i dłuższego parcia (II fazy porodu);
  • nieznajomości płci dziecka i krótszej fazy parcia.

Coś w tym jest. Na pewno nie wyczerpuje to bogactwa zjawiska, ale pokazuje, że być może jesteśmy skłonne więcej trudu włożyć w poród, żeby poznać własne dziecko, gdy nie znamy jego płci. Zastanawiające.

Czy płeć dziecka jest ważna? Na pewno nie najważniejsza, ale ma jednak głęboki sens, którego nie trzeba pomijać, żeby dobrze wychowywać młodego człowieka.



Wielki krzyk

Opowieść Justynki.

Pierwsze cesarskie cięcie i ogromny strach przed drugim porodem naturalnym. Gdy kolejne dziecko poczęło się, mama niewiele myśląc umówiła się na drugą cesarkę na jej życzenie, choć oficjalnie nie istnieją one na liście szpitalnej.

Już po zakończonej operacji w wyznaczonym dniu (bez uprzedniej akcji porodowej) i po wybudzeniu matki dowiaduje się ona od personelu szpitalnego, że po wyjęciu dziecka z brzucha zaczęło ono przeraźliwie krzyczeć, piszczeć do tego stopnia, że przeraziło to nawet personel lekarzy. Bez powodzenia próbowano je uspokoić przez bardzo długi czas.

Dopiero po tym incydencie zakiełkowała refleksja. Jak czuło się moje dziecko, że tak przeraźliwie krzyczało? Co musiało przeżywać, gdy wyciągnięte zostało z brzucha bez żadnego przygotowania, uprzedzenia? Dlaczego było tak przerażone?

Czym jest dla dziecka cesarskie cięcie bez uprzedniej akcji porodowej? Dziecko może np. spać wtedy. Jak my byśmy się czuli, gdyby ktoś nas w czasie snu zaczął wyszarpywać raptownie z naszego domu, odcinać gwałtownie dopływ tlenu? To jest niesłychany koszmar.

Czym innym jest cesarskie cięcie po uprzedniej akcji skurczowej: wówczas i ciało matki, i dziecka przygotowują się do przejścia narodzin. Dziecko jest aktywnym uczestnikiem tego przejścia: ono aktywnie pracuje nad własnym narodzeniem się, odpycha się nóżkami, kręci głową, obraca się całym ciałkiem. Nie śpi w czasie porodu, zwłaszcza jego końcówki, ale aktywnie dąży do wyjścia na świat.

My jako matki powinnyśmy czuć się odpowiedzialne za inne kobiety, by nie powiększać w nich tego strachu przed porodem naturalnym, by oswajać je z tymi przeżyciami w sposób łagodny, spokojny i rozsądny. W przyszłości nasze przeżycia zapewne będą też ważne dla naszych córek, synowych. Czy będziemy umiały je wspierać, dodawać otuchy, a nie straszyć?

Niejedna kobieta właśnie z powodu tego strachu, różnych kłębiących się obaw nie pozwala się rozwierać swojej szyjce macicy. Wtedy łatwo lekarzom postawić diagnozę: dystocja szyjkowa czyli szyjka nie rozwiera się.  Ale dojść do przyczyn takiego stanu rzeczy już jest o wiele trudniej. Która położna i lekarz zatroszczy się o przeżycia rodzącej, zapyta czego się boi, co ją niepokoi? I zaradzi tym lękom?

Warto być odpowiedzialnym za inne kobiety, by nie zarażać ich własnymi obawami, strachami przed naturalnym porodem. Cesarskie cięcie zawsze jednak pozostanie poważną operacją, niezależnie od naszych poglądów na nie.

Przed porodem najstarszej córy też zetknęłam się z radosną niefrasobliwością opowieści. Kobieta, która sama była po cesarskim cięciu (po uprzednich skurczach) zaczęła mnie straszyć, że poród jest jak przeciśnięcie arbuza przez dziurkę od klucza. Zdenerwowała mnie tym strasznie, pamiętam, na szczęście już wtedy pomocą była mi wiedza zwłaszcza dostarczona przez książki prof. Włodzimierza Fijałkowskiego i jego wykłady (na kilku miałam szczęście być). W tym obrazie, który miał mnie przestraszyć nie ma krzty prawdy. Otóż poród nie jest przeciskaniem arbuza przez dziurkę od klucza, bo dziecko ma główkę o wiele mniejszą niż arbuz. Natomiast szyjka macicy rozwiera się do średnicy ok. 10cm, podczas gdy główka dziecka jest niewiele większa, jest adekwatnej wielkości.

Największym wsparciem odnośnie porodu były właśnie rozmowy z ludźmi i lektura książek takich autorów, dla których poród nie jest patologią, ale zjawiskiem fizjologicznym czyli objawem zdrowia. W tym też kierunku warto wspierać inne kobiety ukazując im piękno, radość porodu, zdrowe wzorce postępowania. Oczywiście o możliwych patologiach też można rozmawiać, ale na pewno nie po to, żeby kobiety straszyć, ale żeby miały na tyle odwagi, by stawić czoła możliwym trudom czy nawet przeciwnościom.



Nie pisałam…

Nie pisałam kilka dni, ponieważ żywe spotkania zdominowały mój krajobraz.

Dziękuję za nie, nawet nie wiecie jak bardzo jesteście mi potrzebne.

Tak właśnie myślę: zwykle podkreśla się, że kobieta potrzebna jest mężczyźnie i mężczyzna kobiecie jako wzajemne dopełnienie. Ale również kobieta jest potrzebna kobiecie choć w inny sposób:

„Zmieniłyście mnie. Kiedy przyszłam tu po raz pierwszy , moje serce było twarde. Teraz to sobie uświadamiam. Jednak sposób, w jaki wyciągnęłyście do mnie rękę, wasza wrażliwość na Boga, którą dostrzegłam w waszym życiu, łzy, uściski – to wszystko skruszyło moje serce. Naprawdę nie myślałam, że coś takiego może się zdarzyć (…)” Dee Brestin „Kobieca przyjaźń – prawda czy mit”

Tak właśnie czuję, że każde ze spotkań mnie zmienia i dodaje odwagi. Czasem wychodząc za mąż nam kobietom się wydaje, że skoro mąż jest jedyny, jest zarazem ukochanym przyjacielem, to jest w stanie zapewnić nam 100% wsparcia psychicznego. Bardzo szybko się rozczarowujemy, mając takie oczekiwania: bo jest on tylko słabym człowiekiem jak i my, z ograniczonym czasem i pojmowaniem. I choć powinien nas wspierać, to nawet w szczęśliwym związku nie jest w stanie dać nam pełnego wsparcia, ponieważ sam też go pragnie, ponieważ potrzebujemy również innych: przyjaciół, dalszej rodziny, znajomych.

Zresztą będąc mężczyzną, ma prawo nie rozumieć do końca specyfiki kobiecego doświadczenia.Kobieta pozostaje dla niego jednak w dużej mierze tajemnicą i to jest wartościowe, bo może być dla niego interesująca, pociągająca.

Jednak doświadczenie siostrzane, matczyne pozostanie dla niego swego rodzaju tabula rasa. Uczenie się wspierania kobieta-kobiety jest niezmiernie ważne. Jestem głęboko wdzięczna tym kobietom, z którymi mogłam przegadać dni i noce, spędzić ten czas na wsłuchiwaniu się i otwieraniu swojego serca. Wiele się dzięki temu nauczyłam.

Dużej otuchy mi to dodaje. Również pewnego wzoru dla wychowywania córek. Jestem głęboko przekonana, że trzeba własne córki uczyć właśnie takiej głębokiej lojalności względem innych dziewczyn, kobiet, żeby były dobrymi siostrami, przyjaciółkami. Żeby też uniknęły w przyszłości niezmiernie przykrego uwikłania w cudzy związek przez odbijanie cudzych chłopaków, cudzych mężów, rozbijanie cudzych rodzin, żeby były kobietami, na które można liczyć w życiu, a nie których trzeba się bać.

Choć i tak nie zawsze udaje nam się tak kształtować własne życie, jakbyśmy chciały, a cóż dopiero mówić o życiu własnych dzieci. Poruszył mnie cytat, na który się dzisiaj natknęłam. Można go też do sfery naszych relacji zastosować:

„zwyciężyć i spocząć na laurach to klęska, być zwyciężonym, a nie ulec, to zwycięstwo” J.Piłsudski



O ojcach i matkach

Scenka z życia wzięta.

Niezobowiązująca propozycja do męża:

-A może byś poszedł ze mną do K.?

-Nie, zmęczony jestem.

-Tosiu, a może Ty w takim razie chciałabyś pojechać ze mną do K.?- zapytałam naiwnie.

Nie, najpierw Tata.

Tu zapaliła mi się czerwona lampka. Powtórzyłam to samo, czy na pewno dobrze zrozumiałam, bo zazwyczaj lubi w różne miejsca ze mną jeździć . I? Odpowiedź oczywiście ta sama: najpierw tata.

Oczywiście, skoro tata nie chce, to dlaczego dziecko miałoby chcieć?

Tę zależność widzę też z innymi ważnymi osobami: maluch przypatruje się, jaką opinię ma na dany temat brat i siostra. Jeśli brat oceni nowe danie „ble, niedobre”, to murowane, że młodsza siostrzyczka nie będzie ryzykować.

Ciekawa jest ta zmiana znaczenia, jakie ma dla dziecka mama i tata. W pierwszych trzech latach życia (mniej więcej) to zazwyczaj matka jest dla dziecka „najważniejszą osobą” pod słońcem.  A potem stopniowo jej rola blednie. Ciężkości natomiast nabiera rola ojca jako „osoby znaczącej”.

Na początku więc pewnej pokory wymaga rola ojca- bo on wtedy może czuć się mniej ważny dla dziecka, mniej znaczący, skoro dziecko dąży głównie do kontaktu z matką. najbardziej wtedy może zdobywać serce dziecka dając mu poznać, że otacza opieką tą relację mamy z dzieckiem i w ten sposób jest po jego stronie.

Stopniowo jednak to się zmienia- ojcowie stają się niezmiernie ważni dla dzieci, ich opinie, zachowanie itd. Wtedy nienarzucania się, pewnej dozy pokory i dystansu potrzebują matki. Najlepsze co mogą w tej sytuacji to wspieranie ojców swoich dzieci w rozwijaniu z nimi relacji.

Nie znaczy to, że w którymkolwiek momencie matka bądź ojciec mogli sobie pozwolić na rezygnację z relacji z dzieckiem, zwalając ją na drugiego! Nic podobnego: skromniejsza w danym momencie rola to nie znaczy niepotrzebna. Na własne dziecko po prostu nie można się obrażać.

W pewnym momencie, może nawet szybciej niż nam się wydaje, rodzice zaczynają wychowywać dziecko może nawet  bardziej swoją więzią małżeńską niż pojedynczymi odniesieniami. Wtedy „nie, nie pomogę Ci” kierowane do współmałżonka przekłada się na „nie, nie chcę” dziecka.

Dlatego w małżeństwie nie można zaprzestać chodzić na randki, trzymać się za ręce, patrzeć w jedną stronę. A jeśli przyblakła ta relacja, to czasem można spróbować ją ożywić wiernością,  wyjściem z zaproszeniem na randkę lub na romantyczny spacer, okazaniem pierwszemu miłości, wzajemną pomocą itp.



Samotność w macierzyńskim pejzażu

Samotność jest doświadczeniem każdego człowieka. Dziecka, mężczyzny, kobiety, osoby starszej. Również matek- nie tylko tych opuszczonych przez mężów i ojców. Bo prędzej czy później ojcowie po narodzinach wracają do pracy zawodowej, a kobiety zostają na macierzyńskim, na wychowawczym w domu. Rzadko bywa odwrotnie.

Samotność domowa tym bardziej często ciąży, że właściwie dziewczyny, młode kobiety nie są przygotowywane do bycia żoną, mamą, gospodynią domową. Są przygotowywane do wykonywania zawodu, do pracy umysłowej bądź fizycznej,  rzadko natomiast matki uczą swoje córki, jak dobrze czuć się we własnym domu, jak sobie radzić z byciem żoną, mamą i nie zwariować. Koleżanki pracujące zawodowo potrafią okazać swoją wyższość nad „biedną kurą domową”. Nierzadko też dziadkowie nie mieszkają blisko lub emocjonalnie nie są tak bliscy, by stale wspierać matkę.

Opieka nad małym dzieckiem potrafi być fascynującym zajęciem, ale mimo to matki potrafią być tym bardzo znużone z powodu poczucia zamknięcia, obniżenia lotów, związania rąk przez opiekę nad dzieckiem. Zwłaszcza małe dzieci często potrafią chorować, więc mama przeżywa dobrowolny areszt domowy razem z dzieckiem.

Wiele mam, pomimo że planowało urlop wychowawczy nie wytrzymuje właśnie tego poczucia osamotnienia, tej monotonii opieki nad dzieckiem i „ucieka” przed tym do pracy.

Stąd zanim podejmie się decyzję o jakimkolwiek kroku, warto sobie zdać sprawę, że nie musimy być skazane na  to. Warto wychodzić z tego poczucia osamotnienia.

Jak można to zrobić:

  • rozglądanie się dookoła, czasem w sąsiedztwie są mamy, które również zmagają się ze swoim macierzyństwem; zagadnięcie innej mamy z dzieckiem jest zwyczajną rzeczą- nikt się temu dziwić nie powinien;
  • nie rezygnowanie z dotychczasowych przyjaźni, relacji rodzinnych- rozwijanie ich; prośba o pomoc w opiece nad dzieckiem;
  • rozwijanie własnych zainteresowań;
  • zapoznawanie przez rozmaite fora kobiet podobnie myślących i czujących: możliwość konfrontowania myśli, organizowania spotkań;
  • zauważenie we własnym dziecku człowieka narażonego na samotność i cierpiącego niejednokrotnie osamotnienie oraz w innych członkach rodziny.

Zwłaszcza ten ostatni punkt jest niezwykle cenny: bo wtedy daje szansę, że te dwie samotności mamy i dziecka spotkają się i nie będą tak przygniatające.

Dziś taki temat, ponieważ Kasia przysłała mi link do Klubu Mam, który jest też odpowiedzią na potrzeby społeczne kobiet opiekujących się własnymi dziećmi i pozostającymi w domu:

o klubach dla mam

Uważam to za świetny pomysł! Może jeszcze ktoś dołączy do już istniejących lub założy podobny klub?



Geniusz kobiety

Znowu niepoprawnie politycznie o kobiecości.

Pan Bóg na początku stworzył nas mężczyzną i niewiastą. Widocznie to miało sens. I ma nadal, bo Pan Bóg żyje i jest obecny, mówi między innymi przez takich ludzi jak Jan Paweł II:

„Godność kobiety wiąże się ściśle z miłością, jakiej ona doznaje ze względu na samą kobiecość, i równocześnie z miłością, której ona ze swej strony obdarza. (…) Nasze czasy oczekują na objawienie się owego „geniuszu” kobiety, który zabezpieczy wrażliwość na człowieka w każdej sytuacji: dlatego, że jest człowiekiem! I dlatego, że „największa jest miłość” (Kor 13, 13)” z Mulieris dignitatem.

Mówiąc w taki sposób przez współczesnych proroków z pewnością dodaje Ducha kobietom, by doceniły ten dar otrzymany z góry, dar kobiecości, otrzymany niezasłużenie. I rozwijały go w każdej sytuacji życiowej jakiej jesteśmy: jako żony, mamy, siostry, przyjaciółki czy zakonnice. Bo w każdej z nich możliwa jest miłość.

Skoro Pan Bóg stworzył nas na początku mężczyzną i niewiastą, a nie dodatkowo jeszcze homoseksualistą i homoseksualistką, to widocznie miał jakiś powód.



Nieznajomość początków

Spotkałam się z sytuacją, że zwrócono matce miesięcznego dziecka uwagę, żeby w czasie Mszy Świętej nie karmiła piersią. Z mojego punktu widzenia jest to nieludzkie: niemowlę nie jest w stanie odraczać swoich potrzeb (kłania się psychologia rozwojowa). Taka zdolność dopiero zaczyna się rozwijać w drugim roku życia i to z niemałym trudem. Niektórzy dorośli nawet jeszcze nie panują nad tą sferą, a cóż dopiero maleńkie niemowlęta.

Jeśli dziecko ssie smoczek uspokajacz np. 30 minut, to znaczy, że wypiło mleka matki o 30 minut za krótko (może za słabo przybierać na wadze w stosunku do swoich potrzeb- a w pierwszym roku życia powinno  mniej więcej potroić swoją urodzeniową wagę). Jak często i dużo my byśmy musieli jeść, żeby w pół roku podwoić swoją wagę, a w rok ją potroić- wyobraźmy sobie. Podawanie smoczka-uspokajacza czy karmienie mieszanką przed Mszą Świętą (żeby dziecko ją przetrzymało- mleka modyfikowane są ciężkostrawne, więc długo zalegają w żołądku niemowlęcia i długo się dziecko nie upomina) jest dla niego niekorzystne, ponieważ może odbić się na jego zdrowiu lub spowodować niedostateczne wytwarzanie przez matkę mleka.

Wielkim błogosławieństwem jest dla matek uczestnictwo w świętej Ofierze Pana Jezusa- jednak nie powinno to kolidować z ich macierzyńskimi obowiązkami. Matki karmiące piersią zwyczajnie karmią piersią podczas Mszy Świętej- najwyżej się kamuflują, zasłaniają, siadają z boku, z tyłu albo z powodu karmienia w ogóle nie idą w dzień powszedni na Mszę, ani w niedzielę podczas połogu czy choroby dziecka (mają do tego prawo). Osobie z boku łatwo jest łatwo powiedzieć: „Nie karm w czasie Mszy Świętej, przetrzymaj dziecko, żeby wtedy nie jadło”- ale taka matka w ten sposób prędzej czy później może  zapracować sobie na „brak mleka w piersiach”.  Czy będzie miała potem pieniądze na mleka modyfikowane (najmniej 200 złotych miesięcznie) oraz na leki (częstsze choroby spowodowane niewłaściwym żywieniem)? Osoba zwracająca jej uwagę jej tego nie zasponsoruje.

Priorytetem dla osób duchownych powinno być karmienie ludzi- mężczyzn i kobiet Słowem Bożym, Ciałem Pana Jezusa, a więc karmienie ich duszy. Ale dla matki zwłaszcza w pierwszym roku życia priorytetem również powinna być miłość, której wyrazem jest wykarmienie własnego dziecka, zapewnienie mu opieki (co nie musi kolidować z karmieniem duszy). Warto, żeby osoby postronne to zrozumiały. A rozumiejąc doceniły.

Jeśli nie uszanują i nie docenią tego, to nie uczą kobiet być dobrymi matkami. Bo żeby karmić duszę dziecka, najpierw trzeba wykarmić jego ciało.  A karmiąc ciało niemowlęcia, ogrzewa się jego duszę, przygotowuje ją do wzrostu. Rzeczy, o których piszę na prawdę powinno się wynosić z domu od własnych matek, sióstr, ale ponieważ teraz większość ludzi się wychowuje w rodzinach małodzietnych, utrzymuje niezbyt bliskie kontakty z własnymi matkami, z innymi członkami rodziny, modelem często jest sztuczne żywienie, nie jest łatwo nauczyć się tego.

Niemowlęciu po prostu wypada ssać pierś w każdych okolicznościach (tak samo jak robić kupę w każdych okolicznościach), ponieważ ono nad tym kompletnie nie panuje, nie kontroluje tego.

Tak samo niektóre osoby zdają się nie rozumieć za bardzo, że okres połogu (6 tygodni po porodzie), to okres, kiedy matka nie powinna być obarczana obowiązkami przynajmniej z kilku względów. A nawet jeśli musi pewne obowiązki wypełniać,to priorytetem w tym okresie jest jednak opieka, karmienie młodszego dziecka. Matka w okresie połogu:

  • jest osłabiona po porodzie, ma cały czas odchody połogowe (6 tygodni mniej więcej);
  • potrzebuje czasu na regenerację sił (poród to wysiłek porównywalny z biegiem maratońskim);
  • powinna być wtedy szczególnie dyspozycyjna dla dziecka, które jej potrzebuje (niektóre noworodki potrzebują ssać wiele godzin na dobę, żeby się najadać, ponieważ ssą jeszcze mało efektywnie), karmienie piersią jest także bardzo ciężką pracą w pierwszych miesiącach: wymaga często dostosowania matki do dziecka, a dziecka do matki;
  • we wszystkich niemal kulturach połóg to okres, kiedy daje się matce odpoczywać tyle, ile tego potrzebuje, nie tylko nie obciąża jej się, ale opiekuje się nią– to jest szczególny czas matkowania jej, by mogła być dyspozycyjna dla własnego dziecka;
  • jest to czas, kiedy matka niejednokrotnie wiele razy w nocy musi karmić, przewijać dziecko- a więc ona wykonuje ogromną całodobową pracę nawet bez sprzątania, gotowania itd.

Warto, byśmy same siebie rozumiały w początkach macierzyństwa, aby móc kolejne pokolenia kobiet wspierać, nie stawiać sobie nierealistycznych celów, pozwolić sobie w tych pierwszych tygodniach z dzidziusiem na zwolnienie obrotów.

Wracając do sprawy karmienia piersią.

Nawet w kulturach, gdzie pielęgnowana jest wstydliwość, zakrywanie całego ciała, np. wśród muzułmanów, gdzie kobiety są zakryte od stóp do głów, matki karmią swobodnie niemowlęta choćby i na ulicy. W epoce wiktoriańskiej słynącej ze swej pruderyjności kobiety otwarcie bez skrępowania karmiły piersią dzieci w kościele.

Zastanawiam się, co takiego dzieje się w głowie współczesnego człowieka, że matce karmiącej piersią każe się schodzić do podziemi. Nie ma we mnie zgody na taką sytuację.

Ciekawe, że dawniej wspieranie naturalnego karmienia było tak powszechne i oczywiste, że nawet księża nie bali się o tym mówić na ambonach, pisać o tym (wiek XVII – XIX).

Przykłady?

bp Ignacy Krasicki

Do Katarzyny z Krasickich Stadnickiej

O matko dobra, co za dawnym wiekiem
Idziesz, choć jesteś i młoda, i ładna,
Co znasz, iż płód twój przecież jest człowiekiem,
A w czasach naszych zbyt rzadko przykładna,
Żona podściwa, rozumna i miła,
Śmiesz sama karmić to, coś urodziła.

Taj się, bo cnota teraz pośmiewiskiem,
Taj się, bo dobrą już się być nie godzi.
Tak wiek nie rzeczą światły, lecz nazwiskiem,
Nad dawną cnotą zuchwale przewodzi
I gdy przepisy wiekotrwałe maże,
Śmie szydzić z tego, co natura każe.

Pod Jagiełłami, Wazami i Piastą
Podściwa dzikość rozrządzała domy,
Lepiej niż damą było być niewiastą.
Nasz wiek syt w zbytki, w istocie poziomy,
Zrządził, iż zniósłszy dawne grubiaństwo,
Utraciliśmy i cnotę, i państwo.

Płci wdzięczna, kiedy męska tak odrodna,
Dawaj przykłady, zawstydź, wzbudź ospałych.
Płci wdzięczna, stan się uwielbienia godna:
Ródź, karm, pielęgnuj w umyśle wspaniałych.
Zgładzi wiek przyszły, co dzisiejszy szpeci,
Z podściwych matek dobre będą dzieci.

Dzieła wybrane, PIW, Warszawa, 1989, tom1.

Więcej o historii karmienia piersią znajdziecie tu:

karmienie piersią dla profesjonalistów